Выбрать главу

Co by ta poczciwa dusza na to wszystko powiedziała?

„Nie wiem, dlaczego pytasz, bo i tak na nic nie zważasz. Chcesz zaryzykować z tym nieszczęśnikiem, dobrze cię znam, kwiatuszku, zatem nie przejmuj się moim zdaniem. I tak nigdy tego nie robisz".

Nigdy tego nie robiła.

Na ustach Adelii pojawił się delikatny uśmiech, kiedy w jej wspomnieniach zabrzmiały dźwięczne zgłoski i akcent z Devon. Małgorzata była po to, żeby jej wysłuchiwać. I była jej spokojem.

– Może powinniśmy dać sobie z tym spokój, pani? – zasugerował Szymon.

– Ten człowiek umiera – odpowiedziała. Tak jak Szymon wiedziała, w jakim znajdą się niebezpieczeństwie, jeśli im się nie powiedzie. Od kiedy trafili do tego nieznanego kraju, czuła głównie osamotnienie, a jego obcość sprawiała, że nawet najmilsze towarzystwo zdawało się wrogie. Jednak w tej sprawie możliwe ryzyko wyglądało na nieznaczne w porównaniu z ewentualnym zyskiem, gdyby zdołali pomóc przeorowi. Była medykiem, ten człowiek umierał. Nie miała wyboru.

Rozejrzała się. Trakt, zapewne rzymski, wiódł prosto niczym palec wskazujący właściwą drogę. Na zachodzie, z lewej strony, rozciągała się równina, tam zaczynały się łęgi Cambridgeshire, ciemne łąki i mokradła, teraz o zachodzie słońca stykające się z cynobrowozłotą linią horyzontu. Po prawej stronie wznosiło się zalesione zbocze niewysokiego wzgórza, wspinała się po nim ścieżka. Żadnego domostwa, zagrody czy nawet pasterskiego szałasu.

Wzrok Adelii spoczął na rowie, niemal grobli, między traktem a zboczem wzgórza. Wiedziała, co tam można czasem znaleźć, tak jak zresztą orientowała się we wszystkich darach natury.

Potrzebowali odrobiny odosobnienia. Potrzebowali też światła. I nieco tego, co było w rowie.

Wydała odpowiednie polecenia.

Trzej mnisi przyprowadzili cierpiącego przeora. Gdzieś z boku dreptał, protestując Roger z Acton; wciąż nalegał, aby użyć relikwii od przeoryszy.

Najstarszy z zakonników zwrócił się do Mansura i Szymona:

– Brat Ninian mówi, że jesteście medykami z Salerno. Rysy twarzy miał tak ostre, iż zdołałby ociosać nimi krzemień. Szymon spojrzał ku Mansurowi nad głową Adelii, która stała między nimi. Nie mijając się z prawdą, oznajmił:

– Wśród nas, sir, jest osoba o sporej wiedzy medycznej.

– Możecie mi pomóc?! – wrzasnął przeor na Szymona łamiącym się głosem.

Szymon poczuł szturchnięcie w żebra.

– Tak – odpowiedział. Brat Gilbert zawisł jednak na ramieniu cierpiącego, czując niechęć do przekazania zwierzchnika w obce ręce.

– Panie, my nie wiemy, czy ci ludzie to chrześcijanie. Będziesz potrzebował wsparcia w modlitwie, zostanę przy tobie.

Szymon pokręcił głową.

– Misterium, którego należy tu dokonać, musi odbyć się bez świadków. Prywatność to rzecz niezbędna między medykiem a pacjentem.

– Na Chrystusa, ulżyjcie moim cierpieniom! – W ten sposób przeor Gotfryd rozwiał ostatnie wątpliwości. Brat Gilbert i jego chrześcijańskie wsparcie zostali odepchnięci na bok, pozostałych dwóch mnichów odsunięto, wydając im nakaz nieruszania się z miejsca, rycerza odprawiono, aby trzymał straż. Przeor, potykając się i machając rękami, dotarł do wiszącego stopnia z tyłu wozu i został podciągnięty przez Szymona i Mansura.

Roger z Acton biegł za wozem.

– Panie! – wołał. – Gdybyś tylko uwierzył w cudowne właściwości kostki świętego Piotrusia…

Odpowiedział mu wrzask.

– Już próbowałem i wciąż nie mogę się wyszczać! Wóz potoczył się w górę grobli, zniknął między drzewami. Adelia, zbierając coś w rowie, ruszyła za nimi.

– Boję się o niego – powiedział brat Gilbert, choć w jego głosie zabrzmiała też nuta zawiści.

– To czary! – Roger z Acton potrafił chyba tylko krzyczeć. – Lepsza śmierć niż ulga z rąk Beliala!

Obaj chcieli podążyć za wozem, jednak rycerz, sir Gerwazy, którego mnisi zawsze irytowali, nagle zastąpił im drogę.

– Powiedział „nie" – rzucił. Sir Joscelin, rycerz przeora, okazał się równie nieugięty.

– Bracie, myślę, że powinniśmy go z nimi zostawić.

Tych dwóch stało obok siebie, dwóch odzianych w kolczugi krzyżowców, którzy walczyli w Ziemi Świętej, pełnych pogardy dla owych gorszych mężczyzn w powłóczystych szatach, służących Bogu w bezpieczniejszych miejscach.

Ścieżka powiodła na dziwaczne wzgórze. Wóz podskakiwał na zboczu, którym dotarli w końcu do wielkiego trawiastego kręgu wystającego ponad drzewami. W świetle ostatnich promieni zachodzącego słońca wzniesienie wyglądało jak głowa, wielka, zielona głowa o płaskim łysym czubku.

Widok ów wzbudził niepokój wśród pielgrzymów na trakcie, u stóp wzniesienia, gdzie reszta kawalkady postanowiła teraz po rozdzieleniu zatrzymać się i rozłożyć obóz na poboczu, nieopodal rycerzy.

– Co to za miejsce? – zapytał brat Gilbert, wypatrując wozu, którego jednak nie mógł dostrzec.

Jeden z pachołków przerwał rozsiodływanie konia swojego pana.

– To tam to Krąg Wandlebury, panie. A to są wzgórza Gog i Magog. Gog i Magog, brytyjscy giganci, równie pogańscy jak ich imiona.

Chrześcijanie skupili się wokół ognia, a jeszcze mocniej przylgnęli do siebie, kiedy z drugiej strony traktu, zza ciemnych drzew zabrzmiał donośny głos sir Gerwazego:

– Tu składano krwawe ofiary. Stąd ruszał dziki gon, moi panowie. Okropności.

Łowczy przeora Gotfryda, który szykował właśnie psy do nocy, wydął policzki i przytaknął.

Mansurowi też nie podobało się to miejsce. Poprowadził wóz mniej więcej do połowy zbocza i zatrzymał go na płaskiej, szerokiej półce skalnej. Wyprzągł muły, niepokoiły je jęki przeora siedzącego pod plandeką. Wypuścił zwierzęta, by się pasły, a potem zajął się rozpalaniem ognia.

Pojawiła się miska, w której zabulgotał wrzątek. Adelia wrzuciła tam to, co zebrała w rowie, i wpatrywała się w naczynie.

– Trzciny? – zapytał Szymon. – Po co? Powiedziała mu. Zbladł.

– On… On nie pozwoli… On jest mnichem.

– On jest pacjentem. – Poruszyła łodygami trzcin, wybrała dwie i dokładnie je osuszyła. – Przygotuj go.

– Przygotuj? Żaden mężczyzna nie jest gotowy na coś takiego. Pani, ufam ci całkowicie, ale… może jeszcze zapytam… czy dokonywałaś już kiedyś takiej operacji?

– Nie. Gdzie moja sakwa? Poszedł za nią przez trawę.

– A chociaż widziałaś, jak jej dokonywano?

– Na boskie żebra, będzie kiepskie światło. – Podniosła głos. – Mansur, dwie latarnie. Zawieś je wewnątrz, na obręczach plandeki. Dobrze, no, gdzie są te kawałki sukna? – Zaczęła grzebać w sakwie z koziej skóry, gdzie trzymała swoje instrumenty.