Jak to zrobiłeś, pytała zabójcy Szymona. Co takiego powiedziałeś, aby zwabić go w miejsce, skąd mogłeś zepchnąć do wody? Nie trzeba było wielkiej siły, aby przytrzymać drągiem dźgającym plecy. Mogłeś oprzeć się na kiju całym ciężarem, sprawić, iż nie sposób spod niego umknąć.
Minęła chwila, dwie, podczas których Szymon po omacku starał się czegoś chwycić jak chrabąszcz, aż wreszcie zgasło jego złożone i pełne dobroci życie.
Dobre nieba, jak to wyglądało? Ujrzała otaczające ciało kłęby mułu, omotujące je podwodne zielsko, widziała unoszące się bąbelkami resztki oddechu. Zaczęła ciężko dyszeć, współodczuwając panikę ofiary… Tak jakby wciągała do płuc wodę, a nie czyste powietrze Cambridge.
Przestań. To nic nie da.
A co da?
Bez wątpienia doprowadzenie przed oblicze sprawiedliwości jego zabójcy, który był też zabójcą dzieci. Ale jakże to będzie teraz trudne bez niego! „Medica, możemy musieć zrobić dokładnie to, nim zakończymy tę sprawę. Myśleć tak, jak myśli on".
A ona odpowiedziała wtedy: „No to sam to rób. To ty tu jesteś najsubtelniejszy".
Teraz musi wejść w umysł, który widział w śmierci środek doraźny, zaś w przypadku dzieci – przyjemność.
Jednak potrafiła dostrzegać tylko niesione przez to wszystko ograniczenia. Stała się mniejsza. Wiedziała jedynie, że do wściekłości, jaką czuła z powodu umęczenia dzieci, dołączyła złość, że oto zjawił się jakiś deus ex machina, aby wszystko sobie poustawiać na właściwych miejscach. Ona i Szymon byli dotąd od tego oddzieleni, ponad wszystkim, ponad całym działaniem, byli tylko jego zwieńczeniem, a nie kontynuacją. Dla niej, jak sądziła, oznaczało to formę wyższości – podczas gry jej bogowie nie zostawali wszak protagonistami. Ta wyższość zniknęła wskutek zamordowania Szymona. Ona sama została zaś wrzucona między graczy z Cambridge, równie nieświadoma i bezbronna jak każda z tych drobnych, miotanych wichrem i losem figurek.
Demokratycznie więc dołączyła do żałoby, do Agnieszki siedzącej przy swoim przypominającym ul szałasie, do łowczego Hugona, który opłakiwał siostrzenicę, do Gylthy i wszystkich innych mężczyzn, i kobiet, co utracili kogoś, kogo kochali.
Czuła się tak, póki nie usłyszała znajomych kroków zbliżających się wzdłuż umocnień, kroków, na które czekała. Jedyną deskę ratunku, której mogła się chwycić w tej topieli, stanowiło to, że poborca podatków wcale nie jest winien morderstw. Poczułaby się szczęśliwa, bardzo szczęśliwa, mogąc uniżenie przeprosić go za swoje podejrzenia – tyle że on powiększał jeszcze bardziej całe to zmieszanie.
Wobec wszystkich ludzi poza najbliższymi Adelia starała się wyglądać na niewzruszoną, okazując nienaganne, lecz pełne dystansu maniery kogoś powołanego do tego zawodu przez bóstwo medycyny. Te pozory pomagały radzić sobie z impertynencją i zbytnią poufałością, a od czasu do czasu wręcz arogancją, z jaką traktowali ją koledzy żacy, a na początku nawet pierwsi pacjenci. W rzeczy samej, właściwie uważała się za kogoś wycofanego z rodzaju ludzkiego do jakiejś cichej, spokojnej kryjówki, gdzie jednak nikt inny nie mógł wejść, bo tam była narażona na ciosy.
Jednak osobie, której kroki teraz słyszała, okazała smutek i panikę, wzywała ją na pomoc, wspierała się na niej, nawet w nieszczęściu cieszyła się, że jest razem z nią.
Dlatego twarz, jaką Adelia pokazała sir Rowleyowi Picotowi, nie miała żadnego wyrazu.
– Jak brzmiał werdykt?
Nie wezwano jej, żeby zeznawała przed przysięgłymi, spiesznie zgromadzonymi nad zwłokami Szymona. Sir Rowley uznał, że nie będzie dla niej dobrze ani też nie będzie do końca prawdą, jeśli zostanie przedstawiona jako ekspert od śmierci.
– Po pierwsze, jesteś kobietą, po drugie, cudzoziemką. Nawet jeśliby ci uwierzyli, zyskałabyś tylko złą sławę. Pokażę im siniak na jego plecach i wyjaśnię, że starał się zbadać rachunki zabójcy dzieci i dlatego został jego ofiarą. Ale wątpię, żeby koroner i przysięgli, ci wszyscy prostacy, mieli tyle oleju w głowie, by z jakimkolwiek zrozumieniem podążyć za tak złożonym tokiem rozumowania.
A teraz z jego spojrzenia pojęła, że nie mieli.
– Przypadkowa śmierć przez utonięcie – oznajmił. – Oni myśleli, że oszalałem. – Oparł dłonie o boki i ze złością sapnął, patrząc na rozciągające się w dole miasto. – Wszystko, co mogę zdziałać, to nadwątlić ich przekonanie, że to nie jeden z nich, lecz Żydzi zamordowali świętego Piotrusia i pozostałych.
Przez chwilę w zamęcie panującym w głowie Adelii coś stanęło dęba, pokazało straszliwe zębiska, a potem schowało się znowu, przykryte smutkiem, rozczarowaniem i niepokojem.
– A pogrzeb? – zapytała.
– Ach – powiedział – chodź ze mną. Stróż, posłusznie jak niewolnik, od razu się zerwał i podreptał za nim.
Medyczka poszła za nimi wolniej.
Budynek stał przy drodze prowadzącej ku wielkiemu dziedzińcowi. Gadaninę zgromadzonych tam klerków uciszyło stanowcze, ogłuszające walenie młotka w drewniany pulpit, W rogu wznoszono nowy szafot po to, by ustawić tam trzy szubienice, których użyje się, gdy po sądach opustoszeją lochy hrabstwa i ci, którzy trafią przed oblicze sprawiedliwości, usłyszą wyroki.
Niemalże na wysokości przyszłych stryczków, nieopodal zamkowej bramy, na podwyższeniu, do którego prowadziły schody, postawiono długi stół i ławę, gdzie mieli zasiąść sędziowie, górując nad tłuszczą.
Nieprzyjemny hałas nieco zelżał, kiedy sir Rowley poprowadził Adelię i jej psa trochę dalej. Szesnaście lat królewskiego pokoju Plantagenetów pozwoliło szeryfom z Cambridgeshire zrezygnować tutaj z używania konstrukcji łączącej resztę warowni z ich kwaterami. Teraz schody prowadziły z nich w dół ku otoczonemu murem ogrodowi. Można też było doń wejść z zewnątrz fortecy przez zwieńczoną łukiem bramę.
W ogrodzie panowały cisza i spokój. Adelia usłyszała pierwsze wiosenne pszczoły, wylatujące z kwiatów.
Bardzo angielski ogród stworzono, by służył leczeniu i gotowaniu, a nie żeby cieszyć oczy. O tej porze roku brakowało w nim jeszcze barw, wyjąwszy kaczeńce między kamieniami ścieżki i zaledwie cień błękitu, gdzie kępa fiołków wyrosła wzdłuż podstawy muru. Pachniało świeżo ziemią.
– Czy tutaj może być? – od niechcenia zapytał sir Rowley. Adelia wpatrywała się w niego otępiała.
– To ogród szeryfa i jego pani – odezwał się z przesadnym spokojem. – Zgodzili się, żeby pochowano tutaj Szymona.
Wziął ją za ramię i poprowadził ścieżką, tam gdzie rosła dzika wiśnia, obsypana delikatnym białym kwieciem. Trawa rosnąca wokół drzewa była nieprzystrzyżona i usłana stokrotkami.
– Pomyśleliśmy, że tutaj. Adelia zamknęła oczy i odetchnęła. Chwilę potem powiedziała:
– Muszę im zapłacić.
– Z pewnością nie – poborca podatków zdawał się urażony. – Powiedziałem, że to ogród szeryfa, ale powinienem raczej powiedzieć, że to ogród króla, albowiem król jest najwyższym właścicielem każdego skrawka angielskiej ziemi, wyjąwszy tę należącą do Kościoła. Henryk Plantagenet jest przywiązany do swoich Żydów, a ja jestem jego człowiekiem, trzeba było zatem tylko wytłumaczyć szeryfowi Baldwinowi, że goszcząc Żydów, ugości króla. Zresztą w pewnym sensie rzeczywiście to zrobi i to wkrótce, bo Henryk ma złożyć wizytę na zamku już niedługo, co stanowiło kolejną rzecz, na którą zwróciłem uwagę jego wielmożności.