– Może powinniśmy wyjaśnić całą kwestię – zapytał Szymon, starając się zachować spokój. – Nigdy sama nie przeprowadzałaś takiej operacji ani nie widziałaś, jak ją robiono, tak?
– Nie widziałam, już mówiłam. – Uniosła oczy. – Gordinus raz o niej wspominał. A Gerszom, mój przybrany ojciec, opisał mi całą procedurę po wizycie w Egipcie. Widział ją na jakimś starożytnym malowidle w grobowcu.
– Starożytne egipskie malowidła! – Szymon każde słowo wypowiedział z jednakową wagą. – Czy były kolorowe?
– Nie widzę żadnego powodu, dlaczego to nie miałoby zadziałać – powiedziała. – Wziąwszy pod uwagę moją wiedzę na temat anatomii mężczyzn, to logicznie uzasadnione działanie.
Ruszyła przez trawy. Szymon rzucił się ku niej i ją powstrzymał.
– Pani, może pójdziemy nieco dalej ścieżką tego rozumowania? Zamierzasz przeprowadzić operację, niebezpieczną operację…
– Tak, sądzę, że taka właśnie będzie.
– …na wielce poważanym dostojniku kościelnym. Tam czekają na niego jego przyjaciele… – Szymon z Neapolu wskazał w dół pogrążającego się w ciemnościach wzgórza. -…żadnego z nich nie raduje nasz udział w tej sprawie. Jesteśmy dla nich intruzami, a nie szanowanymi osobami.
Żeby mówić dalej, musiał wepchnąć się przed nią, bo inaczej minęłaby go w drodze do wozu.
– Może się zdarzyć, nie mówię, że na pewno, ale może, że owi przyjaciele kierują się własną logiką i jeśli przeor umrze, powieszą naszą trójkę tak, jak logiczne jest powieszenie mokrego prania na sznurze. Raz jeszcze pytam, czy nie powinniśmy dać działać naturze? Tylko pytam.
– Mistrzu Szymonie, ten człowiek umiera.
– Ja… – Wtedy światło latarni Mansura padło mu na twarz. Zatrzymał się, pokonany. – Tak, moja Rebeka zrobiłaby to samo. – Rebeka była jego żoną, wzorcem, wedle którego oceniał ludzkie miłosierdzie. – Czyń swoją powinność, medyczko.
– Będę potrzebowała twojej pomocy. Uniósł ręce i zaraz je opuścił.
– Masz ją. – Poszedł razem z nią, wzdychając i mamrocząc. – O Panie, czyż to byłoby takie złe, gdyby pozwolić działać naturze? Tylko pytam.
Mansur poczekał, aż tych dwoje wespnie się do wozu, oparł się o niego plecami, skrzyżował ramiona i zaczął pełnić wartę.
Ostatnie promienie zachodzącego słońca już zgasły, a księżyc jeszcze nie zdołał ich zastąpić, wzgórze i łęgi pogrążyły się więc w ciemnościach.
W dole, na skraju traktu, od pielgrzymów zgromadzonych przy ognisku odłączyła się masywna postać, tak jakby ruszyła za potrzebą. Schowana w ciemnościach, przeszła gościniec i ze zręcznością zaskakującą przy jej wadze, przeskoczyła rów, po czym znikła w krzakach po drugiej stronie drogi. Cicho przeklinając jeżyny, które podarły jej płaszcz, wspięła się ku półce, gdzie stał wóz. Węszyła, tak by prowadził ją smród mułów, a od czasu do czasu kierowała się na przebłyski światła między drzewami.
Zatrzymała się, aby spróbować podsłuchać rozmowę dwóch rycerzy, którzy stali na ścieżce niczym strażnicze wieże, zasłaniając wóz. Nosale ich hełmów sprawiały, że wyglądali jednakowo.
Do uszu tajemniczego szpiega dotarła wzmianka jednego z nich o dzikim gonie.
– …to jest diabelskie wzgórze, bez ochyby – odparł jego towarzysz.
– Żaden wieśniak się do niego nie zbliża i chciałbym, żebyśmy również się nie zbliżali. Już wolałbym Saracenów.
Szpieg przeżegnał się i wspiął wyżej. Szedł niebywale ostrożnie. Nie-dostrzeżony minął Araba, kolejny posąg w księżycowym blasku. Wreszcie dotarł do miejsca, z którego mógł spojrzeć na wóz z góry. W świetle latarni pojazd wyglądał niczym jaśniejący owal na czarnym aksamicie.
Usadowił się wygodnie. Wokół niego podszycie szeleściło ciągłym ruchem obojętnego na wszystko inne leśnego życia. Nad głową zahuczała sowa, jakby ruszała na łowy.
Z wozu nagle dobiegły odgłosy rozmowy. Brzmiał jasny, spokojny głos.
– Połóż się. To nie powinno boleć. Mistrzu Szymonie, czy mógłbyś podkasać jego szaty…
Słychać było, jak przeor Gotfryd odpowiada ostro.
– Co ona mi tam majstruje na dole? Co ona ma w ręku?
– Połóż się, panie – odparł człowiek, nazwany mistrzem Szymonem.
– Zamknij oczy. Bądź pewien, ta niewiasta wie, co robi.
– No, no nie – powiedział spanikowany przeor. – No nie. Wpadłem w sidła wiedźmy. Niech Bóg się nade mną zmiłuje, ta kobieta wyrwie mi duszę przez mojego siusiaka.
– Nie ruszaj się, do kroćset! – Wyższy głos, pełen skupienia i surowszy. – Chcesz, żeby pękł ci pęcherz? Mistrzu Szymonie, trzymaj jego przyrodzenie w górze. W górze, potrzebuję gładkiego wejścia.
Przeor zaskrzeczał.
– Szymonie, miska. Szybko, szybko. Przytrzymaj ją tutaj. Potem rozległ się dźwięk, jakby plusk wodospadu spływającego do basenu oraz jęk spełnienia, taki, jaki mężczyzna wydaje, uprawiając miłość, albo gdy opróżnia pęcherz z jego zawartości.
Wyżej, na wzgórzu, poborca podatków szeroko otworzył oczy, z zaciekawienia przygryzał wargi, przytakiwał sam sobie, kiwając głową, i zaczął sunąć w dół.
Zastanowił się, czy rycerze słyszeli to samo, co on. Pomyślał, że pewnie nie. Byli prawie poza zasięgiem słów dobiegających z wozu, a czepki, które opatulały im głowy, chroniąc przed uciskiem hełmów, jeszcze dodatkowo tłumiły dźwięk. Zatem tylko on, wyjąwszy tych na wozie oraz Araba, był obecnie w posiadaniu intrygującej wiedzy.
Wracając tą samą drogą, którą przybył, musiał kilka razy przycupnąć w ciemnościach. Zaskakujące, jak wielu pielgrzymów wędrowało po wzgórzu tej nocy.
Ujrzał brata Gilberta, ten przypuszczalnie chciał dowiedzieć się, co dokładnie działo się na wozie. Ujrzał Hugona, łowczego przeora, może zmierzał w tej samej sprawie. A może, jak na łowczego przystało, przetrząsał krzaki. A czy owa postać o nieokreślonych do końca kształtach, prześlizgująca się ku drzewom, była kobietą? Żoną kupca, która szukała jakiegoś odludnego miejsca, by spokojnie załatwić potrzebę? Zakonnicą podążająca z tym samym pragnieniem? A może to jakiś mnich?
Nie miał pojęcia.
Rozdział 3
Blask świtu padł na pielgrzymów zgromadzonych na skraju traktu i ujawnił, że są zmoknięci i poirytowani. Przeorysza, bardzo niezadowolona, zaczęła czynić wyrzuty rycerzowi, kiedy przybył zapytać, jak minęła noc. – Gdzieś się podziewał, sir Joscelinie?
– Strzegłem przeora, pani. Był w rękach cudzoziemców i mógł potrzebować pomocy.