– Zgodziliśmy się z rabinem Gotsce, że brit mila powinno odbyć się później niż ósmego dnia. Zrobimy to, gdy będzie silniejszy – podnieconym głosem oznajmił Jehuda. – Co ty o tym sądzisz, pani?
Medyczka powiedziała, że przypuszczalnie to rozsądne nie poddawać dziecka obrzezaniu, póki jeszcze trochę nie urośnie.
– Czy to chodzi o moje mleko? – zapytała Dina. – Nie mam go wystarczająco dużo?
Adelia nie orientowała się dobrze w położnictwie. Znała jego podstawy, ale Gordinus zawsze uczył swoich studentów, że lepiej zostawić te sprawy mądrym kobietom, niezależnie od ich wyznania. No, chyba że nastąpiłyby jakieś komplikacje. Był przekonany, dzięki poczynionym obserwacjom, że więcej przeżywało dzieci, które przyszły na świat pod opieką doświadczonej kobiety niż urodzonych pod okiem mężczyzny medyka. To nie przysparzało mu popularności ani u zawodowych medyków, ani u dostojników kościelnych, bo jednym i drugim opłacało się uznawać większość położnych za wiedźmy. Jednak liczba zgonów, nie tylko wśród dzieci, ale także wśród ich matek, którymi zajmowali się medycy, sugerowała, że Gordinus miał jednak rację.
Ale dziecko rzeczywiście było bardzo małe i zdawało się, że ssanie mleka matki nic mu nie daje. Adelia zatem spytała:
– Zastanawiałeś się nad wzięciem mamki?
– A skąd ją wezmę? – zapytał Jehuda z hiszpańskim, szyderczym uśmiechem. – Czy tłuszcza, która nas tu wepchnęła, zadbała o to, żebyśmy mieli tu karmiące mamki? Jakoś to przeoczyli. Sam nie wiem dlaczego.
Medyczka zawahała się, potem odpowiedziała:
– Mogę się dowiedzieć u żony szeryfa Baldwina.
Oczekiwała potępienia. Małgorzata początkowo była jej mamką. Adelia wiedziała o innych chrześcijańskich kobietach, zatrudnianych w tym celu przez Żydów, ale czy w owej małej enklawie ludzi o sztywnych karkach pozwoli się, aby najmłodszy członek społeczności ssał pierś gojki…
Dina ją zaskoczyła.
– Mleko to mleko, mój mężu. Powierzę żonie szeryfa Baldwina znalezienie jakiejś czystej kobiety.
Jehuda delikatnie położył rękę na głowie żony.
– Przynajmniej ona wie, że nie ma w tym naszej winy. Przy tym wszystkim, co wycierpieliśmy, to szczęście, że w ogóle mamy syna.
Oho ho, pomyślała Adelia, ojcostwo ci służy, młody człowieku. A Dina, choć nerwowa, wyglądała na szczęśliwszą niż ostatnim razem. Małżeństwo zanosiło się na lepsze, niż to zapowiadały jego początki.
Kiedy od nich wychodziła, Jehuda ruszył za nią.
– Medyczko… Adelia szybko się do niego odwróciła.
– Nie wolno ci tak do mnie mówić. Medykiem jest mistrz Mansur Chajun z Al Amarah. Ja jestem tylko jego pomocnicą.
Najwyraźniej zamek obiegła już opowieść o zabiegu wykonanym w kuchni szeryfa. Ona zaś miała już wystarczająco dużo kłopotów, nie potrzebowała jeszcze do tego potępienia, jakie z pewnością spotkałoby ją ze strony Cambridge, nie wspominając już o Kościele, gdyby tylko poznano prawdę o jej profesji.
Może zdoła jakoś wykorzystać obecność Mansura – stał obok podczas całej operacji – wyjaśniając, że mistrz nadzorował jej pracę. Powie, że akurat wypadało jakieś muzułmańskie święto i Allah nie zezwalał na dotykanie krwi. Czy coś w tym stylu. Jehuda się skłonił.
– Pani, ja chciałbym tylko powiedzieć, że dziecku nadamy imię Szymon.
Chwyciła jego rękę i ścisnęła ją.
– Dziękuję. Chociaż nadal zmęczona, poczuła, że ten dzień obrócił się na lepsze, nagle odmieniło się całe jej życie. Czuła się podniesiona na duchu tym wyborem imienia dla dziecka, coś ją dziwnie uciskało w dołku.
Uświadomiła sobie, że to właśnie stan zakochania. Miłość, nieważne, jak bardzo beznadziejna, miała zdolność przypinania duszy skrzydeł. Jeszcze nigdy mewy tak pięknie nie wyglądały, krążąc po błękitnym niebie, nigdy jeszcze ich popiskiwanie nie przyprawiało o takie dreszcze.
Odwiedziny u zmarłego Szymona były najważniejsze. Wracając do ogrodu szeryfa, Adelia rozglądała się po dziedzińcu za kwiatami na jego grób. Ta część zamku miała wyłącznie użytkowe przeznaczenie, a wałęsające się kury i świnie wyjadły większość roślin, jednak nieco czosnaczku zajęło szczyt starego muru, zaś na saksońskim pagórku, gdzie dawniej wznosiła się drewniana twierdza, rozrosła się tarnina.
Po zboczu zjeżdżały dzieci, ślizgając się na desce. Gdy Adelia z trudem odłamała kilka gałązek, zagadnęli ją mali chłopiec i dziewczynka.
– Co to jest?
– Mój pies – opowiedziała medyczka.
Przez chwilę zastanawiali się nad jej słowami i nad zwierzęciem. Potem padło kolejne pytanie.
– Ten czarny, który z tobą przyjechał, to czarodziej?
– Medyk – odparła.
– On składa do kupy sir Rowleya, pani?
– On jest miły, ten sir Rowley – oznajmiła dziewczynka. – Powiedział, że ma w ręce myszkę, a miał ćwierć pensa i nam dał. Lubię go.
– Ja też – bezradnie oznajmiła Adelia, czując, że dobrze to wyznać. Chłopiec odezwał się, wskazując na coś:
– To Sam i Bracey. Nie powinni tamtych wpuszczać, prawda? Nawet po to, żeby zabili Żydów, tak mówi mój tata.
Pokazał miejsce obok nowych szubienic, gdzie stały podwójne dyby, a z nich sterczały dwie głowy, zapewne strażników, którzy pilnowali bramy, gdy Rogerowi z Acton i mieszczanom udało się wejść do środka.
– Sam mówi, że wcale nie chciał ich wpuścić – powiedziała dziewczynka. – Sam mówi, że te gnoje go stratowały.
– O bogowie! – odparła Adelia. – Jak długo oni tutaj są?
– Nie powinni ich wpuszczać, prawda? – powiedział chłopiec. Mała dziewczynka miała więcej współczucia.
– Wypuszczają ich na noc.
Taki pręgierz musi bardzo szkodzić plecom, pomyślała lekarka. Pospieszyła w tamtą stronę. Na szyi każdego z mężczyzn wisiała drewniana tabliczka z napisem: „Zawiódł na służbie".
Starannie unikając nieczystości, które zebrały się u stóp dyb, Adelia położyła na ziemi swój bukiecik i podniosła jedną tabliczkę. Ułożyła tunikę strażnika tak, aby utworzył barierę między skórą a sznurkiem, wrzynającym mu się w szyję. To samo zrobiła przy drugim człowieku.
– Mam nadzieję, że teraz jest wam wygodniej.
– Dziękujemy, pani. – Obaj popatrzyli ku górze, prosto na nią, po wojskowemu.
– Ile jeszcze macie tu być?
– Dwa dni.
– Chryste! – jęknęła Adelia. – Wiem, że to nie będzie łatwe, ale jeśli przeniesiecie od czasu do czasu ciężar ciała na nadgarstki i wysuniecie nogi do tyłu, to odciąży wam kręgosłupy.