Выбрать главу

– Stęskniłam się za tobą – powiedziała.

Jeśli ona myślała, że mu się przypodoba… Ale po chwili się odezwał.

– Wiemy, że to on utopił mistrza Szymona?

– Tak, wiem, że to on. Kolejny pstrąg chwycił robaka. Ulf zdjął rybę z haczyka i cisnął do kosza.

– To rzeka – powiedział.

– O co chodzi? – Adelia wstała.

Po raz pierwszy na nią spojrzał. Mała twarz skrzywiła się w skupieniu.

– To rzeka. To właśnie ona ich wzięła. Rozpytywałem się…

– Nie! – prawie krzyczała. – Ulf, cokolwiek… nie wolno ci, nie wolno. Szymon też się rozpytywał. Obiecaj mi, obiecaj…

Spojrzał na nią z niesmakiem.

– Jedyne, co zrobiłem, to porozmawiałem z ich krewniakami. To nic złego, prawda? Czy on tego słuchał? Zmieniał się w krakra i przysiadał sobie na drzewie?

Kruk. Adelia się wzdrygnęła.

– Wcale by mnie to nie zdziwiło.

– Bzdury. Chcesz wiedzieć, czy nie?

– Chcę wiedzieć. Wyciągnął linkę, odczepił od patyka i spławika, wszystko ostrożnie włożył do wiklinowego pudełka, które we wschodniej Anglii nazywano frail. Potem usiadł ze skrzyżowanymi nogami naprzeciwko Adelii niczym mały Budda, mający przekazać oświecenie.

– Piotr, Harold, Maria, Ulryk – oznajmił. – Rozmawiałem z ich kuzynami, tymi, których nikt inny nie chciał wysłuchać. Każde z nich ostatni raz było widziane nad Cam albo w pobliżu. – Ulf podniósł palec. – Piotr? Nad rzeką. – Podniósł drugi palec. – Maria? Była córką Jimmera, który łapał wodne ptactwo, siostrzenicą łowczego Hugona. Gdzie ostatni raz ją widziano? Jak niosła tacie kociołek, gdzieś w turzycy, na drodze do Trumpington.

Zamilknął na chwilę.

– Jimmer – kontynuował – był wśród tych, co ruszyli na zamek. Wciąż obwiniał Żydów o śmierć Marii.

A zatem ojciec dziewczynki należał do tej straszliwej bandy, która poszła wraz z Rogerem z Acton. Adelia przypomniała sobie, że ten człowiek był brutalem i całkiem możliwe, iż napadając na Żydów, chciał zagłuszyć swoje wyrzuty sumienia wobec córki.

Ulf kontynuował wyliczankę. Kciukiem wskazał rzekę.

– Harold? – Bolesny grymas. – Chłopak sprzedawcy węgorzy, poszedł po wodę, żeby wsadzić do niej młode węgorze. Zniknął… – Ulf pochylił się do przodu -…idąc nad Cam.

Wpatrywała się w niego.

– A Ulryk?

– Ulryk – odparł Ulf- mieszkał z mamą i siostrami na Sheep 's Green. Zniknął na świętego Edwarda. A w jaki dzień wypadało ostatnio świętego Edwarda?

Adelia pokręciła głową.

– W poniedziałek! – Usiadł. Pokręcił głową, dziwiąc się jej ignorancji. – Chyba żartujesz sobie ze mnie, co? To dzień robienia prania, kobieto. W poniedziałki się pierze. Rozmawiałem z jego siostrą. Skończyła im się deszczówka do gotowania bielizny. Ulryk poszedł więc z wiadrami na drągu…

– …nad rzekę – dokończyła szeptem. Patrzyli na siebie, a potem razem odwrócili głowy i spojrzeli na

Cam.

Stan wody był wysoki, przez ostatni tydzień padały rzęsiste deszcze. Adelia zatrzasnęła okiennice izby na wieży, żeby nie wlewało się do środka. Teraz rzeka, niewinna, wygładzona blaskiem słońca, sięgała górnej krawędzi brzegów i wyglądała jak ozdobna, wijąca się intarsja.

Czy ktoś jeszcze zauważył tę cechę łączącą śmierć dzieci? Na pewno, pomyślała medyczka, nawet koroner szeryfa nie był aż tak głupi. Jednak spokojnie mógł to zlekceważyć. Przecież Cam stanowiła dla miasta spichlerz, drogę i ściek. Jej brzegi dostarczały paliwa, materiału na dachy oraz meble. Wszyscy z niej korzystali, to, że dzieci zniknęły akurat w pobliżu Cam, stanowiło fakt nieco mniej zaskakujący, niż gdyby stało się to gdzie indziej.

Jednak Adelia i Ulf wiedzieli coś jeszcze. Szymon został utopiony w tej samej wodzie – trudno już tu było mówić o przypadkowej zbieżności.

– Tak – powiedziała. – To rzeka. Wraz z zapadającym wieczorem na Cam robiło się tłoczno, łodzie i ludzie przesuwali się na tle zachodzącego słońca, nie sposób było rozróżnić szczegółów ich sylwetek. Jedni płynęli do domu po całym dniu pracy w mieście, inni wracali z pól, kierując się na południe, albo przeklinali, kiedy ich łódź powodowała zator. Rozpierzchały się kaczki, łabędzie hałasowały, zrywając się do lotu. Łódź wiosłowa wiozła cielaczka, aby nakarmiono go z ręki przy domowym palenisku.

– Masz już może pomysł, w jaki sposób zabrał Harolda i innych na Wandlebury? – zapytał Ulf.

– Nie. Nie mam pojęcia.

Coraz mniej brała pod uwagę wzgórze jako miejsce, gdzie mordowano dzieci. To była zbyt otwarta przestrzeń. Zabójca, aby dopuścić się wobec ofiar tego wyrafinowanego okrucieństwa, musiał mieć więcej spokoju, niż mógł mu zapewnić szczyt wzgórza, jakąś izbę, piwnicę, coś, co ukryłoby i stłumiło krzyki. Wandlebury może znajdowało się na odludziu, ale agonia jest hałaśliwa. Rakszasa bałby się, że coś by usłyszano, nie mógłby zabawiać się długo.

– Nie – powtórzyła. – On mógł tam później zabierać ciała, ale musiał gdzie indziej… – już miała powiedzieć „gdzie indziej je pozabijał", jednak powstrzymała się. Ulf był w końcu tylko małym chłopcem. – Masz rację – stwierdziła. – Nad rzeką albo gdzieś w pobliżu.

Oboje przypatrywali się ruchliwego pasmu ludzkich figurek i łodzi.

Zjawiło się trzech łowców ptactwa, ich łódź zapadała się głęboko pod ciężarem stosów gęsi i kaczek przeznaczonych na stół szeryfa. Płynął też aptekarz na swoim kajaku – Ulf powiedział, że ma on przyjaciółkę nieopodal Siedmiu Akrów. Tresowany niedźwiedź siedział na rufie, a jego pan wiosłował do rudery, gdzie mieszkali, w okolicy Hauxton. Płynęły też przekupki, wiozły puste skrzynki, dlatego bez trudu odpychały się drągami. Ośmiowiosłowa barka ciągnęła drugą łódź z kredą i marglem, kierując się w stronę zamku.

– Hal, dlaczego umarłeś? – wymamrotał Ulf. – Kto ci to zrobił? Adelia myślała o tym samym. Dlaczego każde z tych dzieci umarło?

Kto na tej rzecze zdołał je zwieść i skusić? Kto powiedział: „chodź ze mną", i z kim one poszły? To nie mogła być tylko jujuba, musiały ją wspierać autorytet, ufność, życzliwość.

Medyczka uniosła się, kiedy na płaskodennej łódce przepłynęła jakaś zakapturzona postać.

– Kto to był? Ulf spojrzał przy słabnącym świetle.

– On? To stary braciszek Gil. Brat Gilbert?

– Dokąd on płynie?

– Wiezie hostię dla pustelników. Barnwell ma pustelników tak samo jak mniszki. Niemal wszyscy mieszkają przy brzegu, w górze rzeki, w lesie. – Ulf splunął. – Babka ich nie cierpi. Brudne stare straszydła, tak o nich mówi, odcinają się od wszystkich, a babka uważa, że to nie po chrześcijańsku.