– Nie wiesz, coś powiedział. Są lepsze sposoby, żeby to wyrazić. O Panie, pomyślał, opadając z powrotem na łóżko, zachowuję się jak smarkacz. Panie, wybacz, ale to jest prawda. Właśnie takiej jej chcę, w łożu, pode mną.
Chciał jej tak bardzo, że musiał zabronić jej smarowania rany tym zielonym łajnem, co to było… żywokost… bo znajdująca się w pobliżu część ciała odzyskała już siły i zaczynała się unosić za każdym razem, kiedy ta niewiasta go dotykała.
Był przez to zły na Boga i na siebie samego, bo znalazł się w takim niewygodnym położeniu. Ona w ogóle nie była w jego typie. Dziwne? Jeszcze żadna kobieta tyle dla niego nie zrobiła. Zawdzięczał jej życie. W dodatku mógł z nią rozmawiać tak, jak nie mógł z nikim innym, mężczyzną czy kobietą. Opowiedział jej więcej o sobie, gdy mówił o swoim polowaniu na Rakszasę, niż kiedy składał relację królowi – i jak się obawiał, w gorączce zdradził jeszcze więcej. Mógł przeklinać w jej towarzystwie – choć nie skląć jej, co pokazała mu wychodząc z pokoju – czując się tak swobodnie, jak przy dobrym kompanie.
Czy zdołałby ją uwieść? Całkiem prawdopodobne. Może znała się na wszystkich funkcjach ciała, ale bez wątpienia zachowała naiwność, jeśli chodziło o to, co sprawia, że żwawiej bije serce. Rowley zaś wierzył już w swoją całkiem sporą, choć trudną do wytłumaczenia atrakcyjność dla kobiet.
Jednak gdy ją uwiedzie, za jednym zamachem nie tylko obedrze ją z szat, ale także z honoru i rzecz jasna z całej niezwykłości, zmieni po prostu w kolejną kobietę w kolejnym łóżku. A on pragnął jej takiej, jaka była. Pragnął tego jej „hm", kiedy się skupiała, jej straszliwego gustu co do ubrań – chociaż wyglądała bardzo przyjemnie na uczcie w Grantchester. Pragnął jej przykładającej wagę do losu całej ludzkości, nawet szumowin, zwłaszcza szumowin, a także jej skupienia, które zmieniało się w zaskakujący uśmiech, sposobu, w jaki przygarbiała plecy, gdy czuła się zniechęcona, tego, jak mieszała swoje wstrętne lekarstwa, i delikatności jej dłoni, kiedy zbliżała kubek do jego ust. Sposobu, w jaki chodziła, sposobu, w jaki wszystko robiła. Miała urok, jakiego nigdy wcześniej nie poznał. Naprawdę, miała urok.
– Do diabła – powiedział sir Rowley w pustym pokoju. – Będę musiał poślubić tę kobietę.
Wędrówka w górę rzeki nie przyniosła im nic poza pięknymi widokami. Zważywszy na powody wyprawy, Adelii było wręcz wstyd, że tak bardzo cieszy ją dzień spędzony na płynięciu tunelami utworzonymi przez zwisające gałęzie. Wyłaniali się stamtąd prosto w blask słońca, a kobiety przerywały pranie, by pozdrowić ich ruchem dłoni. Raz przy burcie płaskodennej łodzi śmignęła wydra, którą mężczyźni z psami na drugim brzegu rzeki próbowali złowić. Myśliwi polowali na dzikie ptactwo, rozstawiając sieci, dzieci starały się dotknąć pstrągów. Niektóre milowe odcinki wybrzeża były całkiem puste, wyjąwszy ptaki świergoczące wśród trzcin.
Stróż, wygnany z łodzi, biegł smutny wzdłuż brzegu, bo wytarzał się w czymś, co uczyniło jego obecność na pokładzie wielce niepożądaną. Mansur i Ulf na zmianę odpychali łódź drągiem, rywalizowali ze sobą w tej sztuce, która pozornie wydawała się tak łatwa, że Adelia zapytała, czy i ona mogłaby spróbować. Uczepiła się żerdzi jak małpka, a łódź popłynęła dalej bez niej. Na ratunek medyczce pospieszył Arab, bo Ulf za bardzo się śmiał, by w ogóle się poruszyć.
Chaty, szałasy, schronienia łowców ptactwa – wiele konstrukcji stało na brzegach. Każdą z nich prawdopodobnie pozostawiano na noc pustą, wszystkie stały na takim uboczu, że wydobywające się z nich krzyki słyszałyby tylko dzikie zwierzęta. Lekarka widziała ich tak wiele, że cały miesiąc zajęłoby jej zbadanie wszystkich, a chyba z rok podążenie ubitymi ścieżynkami i mostami przez sitowie ku chatynkom położonym nieco bardziej w głębi lądu.
Do Cam wpadały jej dopływy, czasem ledwie strumyki, a niekiedy spore i spławne rzeczki. Adelia spostrzegła, że te olbrzymie równiny całe poprzecinane są ciekami. Kładki, mosty, drogi często bywały źle utrzymane i nieprzejezdne, ale wszędzie dawało się dotrzeć na łodzi.
Stróż uganiał się za ptakami, a pozostałych troje podróżników, siedząc na brzegu obok szopy, gdzie sir Joscelin chował swoje łodzie, zjadło nieco chleba i sera, wypiło też połowę cydru, który dostali od Gylthy.
Woda rzucała spokojne drżące refleksy na ściany budynku, do których przyczepiono wiosła, tyki i rybackie narzędzia. Nic tu nie mówiło o śmierci. Tak czy owak, rzut oka w stronę majaczącego w oddali dworu zdradzał, że jak w przypadku innych ziemskich posiadłości, u sir Joscelina działo się zbyt wiele, aby jakieś okropieństwa pozostawały niezauważone. Zakładając, że w uprowadzaniu dzieci nie pomagały mleczarki, nie uczestniczyli pastuchowie, stajenni, oracze i służący, to krzyżowiec z pewnością nie mordował we własnym domu.
Wracając rzeką ku miastu, Ulf splunął w wodę.
– To była tylko strata czasu.
– Nie całkiem – odparła Adelia.
Wyprawa pokazała coś, czego medyczka wcześniej nie potrafiła sobie uświadomić. Dzieci, niezależnie od tego, czy popłynęłyby z porywaczem dobrowolnie, czy też nie, z pewnością byłyby widziane. Każda łódź spotkana na odcinku rzeki za Wielkim Mostem miała niewielkie zanurzenie i niskie burty, co nie pozwalało ukryć obecności kogokolwiek większego niż bardzo małe dziecko – chyba że leżał płasko pod ławkami. A zatem dzieci albo same się schowały, albo też pozbawiono je przytomności i przykryto płaszczem, kawałkiem worka, czymś w tym rodzaju, i trzymano tak, póki nie dotarły do miejsca swojej śmierci.
Powiedziała o tym, po arabsku i po angielsku.
– Więc może on w ogóle nie używał łodzi – stwierdził Mansur. – Ten diabeł przerzucił je przez siodło. Ruszył niepostrzeżenie suchym lądem.
To było możliwe. Większość ludzi w tej części Cambridgheshire mieszkała nad wodą, dalej leżały tereny niemal puste, wyjąwszy pasące się bydło. Jednak Adelia nie zgadzała się z Arabem. Przeczyła temu obecność rzeki przy każdym zniknięciu dziecka.
– On użył thebaicum – zasugerował Mansur.
– Opium? – To już bardziej prawdopodobne. Medyczka cieszyła się, że w tej części Anglii rosło niespodziewanie dużo maków, kojarzonych raczej z Orientem, i że łatwo było wykorzystać ich właściwości. Ale zarazem wzbudzało to również jej niepokój. Aptekarz, który nocami odwiedzał kochankę, destylował z maku alkohol, nazywał go kordiałem świętego Jerzego i sprzedawał wszystkim, choć skrywał pod kontuarem przed klerykami. Ci potępiali ową miksturę jako bezbożną z powodu jej właściwości uśmierzania bólu, co wszak powinno należeć tylko do Pana.
– To jest to – oznajmił Ulf. – On dał im kropelkę kordiału. – Zmrużył oczy i wyszczerzył zęby. – „Łyknij sobie, kochaniutki, i chodź ze mną do raju".
Ta parodia złowrogiego kuszenia sprawiła, że mimo wiosennego ciepła powiało chłodem.
Adelię zmroziło raz jeszcze, kiedy następnego ranka usiadła w izbie kantoru na wzgórzu zamkowym. Pokój zagracony był dokumentami i skrzyniami, zamkniętymi łańcuchami z kłódkami. To była prosta, męska izba, zbudowana, by straszyć dłużników, a już z pewnością nie żeby przyjmować w niej kobiety. Mistrz de Barque, jeden z braci de Barque, wpuścił lekarkę niechętnie i teraz odmawiał spełnienia jej żądań.