Выбрать главу

– Ale list kredytowy wystawiono i na Szymona z Neapolu, i na mnie – zaprotestowała, czując, jak ściany tłumią jej głos.

De Barque wyprostował palec i po stole przepchnął ku niej zwój z pieczęcią.

– Przeczytaj to sama, pani, jeśli tylko potrafisz zrozumieć łacinę.

A zatem przeczytała. Pośród gąszczu „uprzednio", „przez to" i „zgodnie z tym" wystawcy dokumentu, lukkańscy bankierzy z Salerno, zaręczali, że w imieniu aplikanta, króla Sycylii, wpłacą braciom de Barque z Cambridge takie sumy, jakich potrzebować będzie beneficjent, Szymon z Neapolu. Nie wymieniono jednak żadnego innego imienia.

Uniosła wzrok, spoglądając na tłustą, zniecierpliwioną i znudzoną twarz. Jak łatwo przychodzi kogoś obrazić, jeśli brakuje mu pieniędzy.

– Ale to było przecież zrozumiałe samo przez się – mówiła. – Zajmowałam w tym przedsięwzięciu pozycję równą mistrzowi Szymonowi. Zostałam do tego wybrana.

– Jestem pewien, że tak było, pani – stwierdził mistrz de Barque.

On myśli, że ja przyjechałam jako kochanka Szymona. Adelia wyprostowała się, napięła ramiona.

– Wystarczy zwrócić się do banku w Salerno albo do króla Sycylii, żeby potwierdzić moje słowa.

– A zatem zrób to, pani. Tymczasem… – Mistrz de Barque uniósł ze stołu dzwonek i zabrzęczał nim, wzywając skrybę. Był wszak człowiekiem zajętym.

Medyczka nie ruszyła się z miejsca.

– To zajmie całe miesiące.

Nie miała nawet tyle pieniędzy, aby opłacić wysłanie listu, niezależnie, ile by kosztował. Kiedy przeszukała izbę Szymona, znalazła w niej tylko kilka oberżniętych miedziaków. Czyli albo zamierzał udać się do bankiera, albo wszystko, co miał, trzymał w trzosie, który zabrał mu morderca.

– Mogę od was pożyczyć, aż…

– Nie udzielamy pożyczek kobietom. Odepchnęła klerka, który szarpał ją za ramię, chcąc wyprowadzić na zewnątrz.

– To co ja mam zrobić? Musiała spłacić rachunki u aptekarza, zapłacić kamieniarzowi, by wykuł inskrypcję na nagrobku Szymona, Mansur potrzebował nowych butów, ona też…

– Pani, jesteśmy organizacją chrześcijańską. Proponuję ci udać się do Żydów. To wybrani przez króla lichwiarze i jak rozumiem, jesteś z nimi w bliskich kontaktach.

Widziała to w jego oczach. Była niewiastą i żydowską kochanką.

– Znasz sytuację, w jakiej są Żydzi – powiedziała z rozpaczą. – Obecnie nie mają dostępu do pieniędzy.

Przez chwilę mistrz de Barque zmarszczył twarz tak, że niemal zagościło na niej ciepło.

– Czyżby? – zapytał.

Adelię i Stróża, kiedy szli na wzgórze, minął więzienny wóz pełen żebraków. Zamkowy pedel zebrał ich w ramach porządków przed zbliżającymi się sądami. Jakaś kobieta szarpała kraty rękoma chudymi jak u kościotrupa.

Medyczka wpatrywała się w nią. Jakże jesteśmy słabi, gdy nie mamy grosza.

Jeszcze nigdy nie brakowało jej pieniędzy. Muszę wracać do domu. Ale nie mogę, póki zabójca nie zostanie odnaleziony, a nawet wtedy jak zdołam opuścić… Nie pozwoliła sobie wymówić jego imienia, bo i tak będzie musiała opuścić go prędzej czy później… Tak czy owak, nie mogę podróżować. Nie mam pieniędzy.

Co robić? Była jak Rut wśród obcych zbóż. Rut znalazła rozwiązanie, wychodząc za mąż. Teraz jednak nie wchodziło to w rachubę.

Czy w ogóle będzie miała za co żyć? Pacjentów kierowano na zamek, bo tam mieszkała, i w przerwach w opiece na Rowleyem przyjmowała ich razem z Mansurem. Ale niemal wszyscy byli zbyt biedni, by płacić gotówką.

Nie uspokoiła się, kiedy po wejściu do pokoju na wieży, w towarzystwie Stróża, zastała sir Rowleya siedzącego na skraju łóżka i rozmawiającego z sir Joscelinem z Grantchester oraz sir Gerwazym z Coton. Wmaszerowała do izby, ruszyła prosto ku Picotowi.

– On ma wypoczywać – ze złością rzuciła Gylcie, która niczym strażnik stała w kącie izby.

Adelia zignorowała obu rycerzy, którzy powstali z miejsc na powitanie. Gerwazy zrobił to niechętnie i dopiero na sygnał swojego towarzysza. Sprawdziła pacjentowi puls. Był spokojniejszy od jej własnego.

– Nie złość się na nas, pani – odezwał się sir Joscelin. – Przybyliśmy zapytać sir Rowleya o zdrowie. To prawdziwa łaska boża, że ty i medyk znaleźliście się w pobliżu. Ten nikczemnik Acton… Możemy żywić tylko nadzieję, że sądy nie dadzą mu uniknąć stryczka. Wszyscy się zgadzamy, że powieszenie to jak dla niego zbyt łagodna kara.

– Zaiste? – rzuciła.

– Lady Adelia nie popiera uwięzienia, ona używa okrutniejszych metod – powiedział sir Rowley. – Wszystkim zbrodniarzom podałaby solidną dawkę hyzopu.

Sir Joscelin się uśmiechnął.

– To naprawdę okrutne.

– A wasze metody działają, nieprawdaż? – zapytała Adelia. – Oślepianie, wieszanie i obcinanie dłoni sprawiają, że macie spokojniejszy sen? Jak się już zabije Rogera z Acton, to nie będzie już więcej zbrodni?

– A ten zabójca dzieci? – spokojnie zapytał Joscelin. – Co byś z nim zrobiła?

Adelia zwlekała z odpowiedzią.

– I ona się jeszcze waha – stwierdził sir Gerwazy z odrazą. – Co to za kobieta?

Była kobietą, która uznawała zabijanie w imieniu prawa za czyn najokropniejszy ze wszystkich, dokonywany tak łatwo i czasem z tak błahych powodów. Dla niej, ratującej życie ludzkie, stanowiło ono jedyny, prawdziwy cud. Była kobietą, która nigdy nie zasiadała obok sędziego ani nie stawała obok kata, zawsze trwała przy oskarżonym. Czy ja mogłabym przybyć tutaj w jego lub jej roli? Gdybym urodziła się do tego, do czego on lub ona zostali urodzeni, czy zachowywałabym się inaczej? Gdyby kto inny niż dwoje lekarzy znalazł dziecko na zboczu Wezuwiusza, czy dotarło by ono tam, gdzie ów mężczyzna albo kobieta?

Dla niej prawo powinno stanowić granicę, na której zatrzymuje się barbarzyństwo, albowiem cywilizacja staje mu na drodze. Nie zabijamy przecież dlatego, aby coś ulepszyć. Zakładała, że zabójca będzie musiał umrzeć i najprawdopodobniej umrze, ponieważ wściekłe zwierzę należało zabić, jednak ta jej część, która pozostawała lekarzem, ciągle zastanawiała się, dlaczego on stał się taki wściekły, i żałowała, że tego nie wie.

Odeszła od rycerzy, ruszyła do stolika z lekami i po raz pierwszy zauważyła, że Gyltha stoi dziwnie sztywno.

– O co chodzi?

Gospodyni wyglądała na znużoną, jakby nagle się postarzała. Dłonie miała rozłożone, podtrzymywała niewielkie pudełko z sitowia w taki sposób, w jaki wierni dzierżą hostię, odebrawszy ją od biskupa, przed włożeniem jej do ust.