Выбрать главу

Gyltha go nie obwiniała, nikogo o nic nie winiła. Rozpacz, która ją przygniotła, była zbyt wielka, aby przerodzić się we wściekłość. Kobieta zapadła się w sobie, zmieniając się w kogoś znacznie mniejszego, starszego. Nie potrafiła ustać spokojnie. Ona i Mansur przeszukali już rzekę wzdłuż i wszerz, wypytali wszystkich, czy nie widzieli chłopca, wskakiwali do wszystkich łodzi, aby zrywać przykrycie ze wszystkiego, co tylko było osłonięte. Dzisiaj zaś wypytywali kupców przy Wielkim Moście.

Adelia nie poszła tam z nimi. Całą noc stała w oknie izby na piętrze, patrzyła na rzekę. Dziś zaś siedziała w miejscu, gdzie wcześniej siedział Ulf, i dalej na nią patrzyła, ściśnięta smutkiem tak straszliwym, że nie mogła się poruszyć. Ale i tak, mimo wszystko, tkwiła na tym brzegu. „To rzeka", twierdził chłopiec, i w głowie wciąż słyszała, jak to powtarza, albowiem gdyby przestała, usłyszałaby jego krzyk.

Przybył Rowley, utykał, przedzierając się przez trzciny. Chciał ją stamtąd zabrać. Mówił coś do niej, trzymał ją. Zdawało się, że namawia, aby poszła na zamek, gdzie sam musiał pozostać, zajęty sprawami związanymi z sądami. Ciągle coś wspominał o królu, ale niemal go nie słyszała.

– Przykro mi – stwierdziła. – Ale ja muszę zostać tutaj. Wiesz, to jest rzeka. To rzeka go zabrała.

– Jak rzeka mogła go zabrać? – pytał spokojnie, brał ją za szaloną, którą zresztą była.

– Nie wiem – odparła. – Muszę tu zostać, póki się nie dowiem. Dręczył ją. Kochała go, ale nie aż tak, by z nim pójść. Teraz kierowała nią inna, silniejsza miłość.

– Wrócę tu jeszcze – oznajmił w końcu. Przytaknęła, ledwie zauważając, że odszedł. To był piękny dzień, słoneczny i ciepły. Niektórzy przepływający na łodziach, wiedząc, co się stało, wołali słowa otuchy do tej kobiety na brzegu, co siedziała na wiadrze odwróconym do góry nogami, z psem u boku.

– Nie martw się, kaczuszko. Może on gdzieś się bawi. Jeszcze wróci jak zły szeląg!

Inni odwracali oczy i trwali w ciszy.

Ale medyczka ani ich nie widziała, ani nie słyszała. Widziała tylko nagiego Ulfa, chudego chłopczyka, szarpiącego się w objęciach Gylthy, kiedy trzymała go nad balią, gotowa, by wrzucić do wody.

To rzeka.

Decyzję podjęła wtedy, kiedy późnym popołudniem na swojej płaskodennej łodzi zjawiły się Weronika i Walburga. Gruba mniszka dostrzegła Adelię, podpłynęła do brzegu.

– Pani, nie bądź na nas zła. Przeor nie wysłał nawet tyle jedzenia, by nakarmić kociaka, i musimy płynąć tam raz jeszcze. Ale teraz jesteśmy już znowu silne, prawda, siostro? Silne Bogiem.

Siostra Weronika była zatroskana.

– Co się stało, pani? Wyglądasz na znużoną.

– Nie ma się czemu dziwić – oznajmiła Walburga. – Znużona jest opieką nad nami. To prawdziwy anioł, niechaj będzie błogosławiona.

To rzeka.

Adelia wstała z wiadra.

– Popłynę z wami, jeśli można. Uradowane, pomogły jej wsiąść do łodzi i usadowiły na ławeczce przy rufie. Kolana skuliła pod brodą, pod stopami miała skrzynię z kurami. Zakonnice śmiały się, kiedy Stróż, Śmierdziuszek, jak go nazywały, niechętnie ruszył, by towarzyszyć im na przybrzeżnej ścieżce.

Przeorysza Joanna, opowiadały, głosiła wszem wobec rehabilitację świętego Piotrusia, jako że chociaż tyle mniszek zachorowało, to umarły tylko dwie, w dodatku jedna leciwa. Święty nie zawiódł więc w potrzebie.

Obie zakonnice na zmianę odpychały łódź drągiem, co pokazywało, że jeszcze nie całkiem odzyskały siły, ale niewiele sobie z tego robiły.

– Wczoraj było ciężej – oznajmiła Walburga – miałyśmy osobne łódki. Jednak siła Pana była po naszej stronie.

Ona mogła popłynąć dalej bez odpoczynku, niemniej to Weronika była szczuplejsza, oszczędniejsza w ruchach i ładniej wyglądała, kiedy jej smukłe ramiona przyciskały drąg, unosiły go, ledwie mącąc wodę, w blasku zachodzącego słońca przybierającą bursztynową barwę.

Minęły Trumpington, Grantchester…

Dotarły na odcinek rzeki, którego Adelia nie zdołała zbadać z Mansurem i Ulfem. Tutaj ciek rozdzielał się na dwie części. Cam płynęła dalej na południe, od wschodu wpadała do niej jakaś inna rzeka.

Łódka skręciła na wschód. Walburga, która teraz ją pchała, odpowiedziała na pytanie Adelii, pierwsze, które medyczka dziś im zadała.

– Ta rzeka? To Granta. Ona zabierze nas do pustelników.

– I do twojej cioteczki – dodała Weronika z uśmiechem. – Zabierze nas też do twojej cioteczki, siostro.

Walburga uśmiechnęła się szeroko.

– Właśnie tak. Ale się zdziwi, widząc mnie drugi raz w tygodniu.

Wraz z rzeką zmienił się też krajobraz, zaczynał bardziej przypominać płaskowyż, gdzie trzciny i olchy zastąpiła trawa oraz wyższe drzewa. W półmroku Adelia dostrzegała częściej żywopłoty i płoty, a nie jak dotąd wały i rowy. Księżyc, dotąd cienki sierp na wieczornym niebie, nabierał objętości.

Stróż zaczynał utykać. Weronika stwierdziła, że biedak winien podróżować razem z nimi. Gdy kury przestały już protestować przeciwko jego obecności, nastała cisza, przerywana tylko ostatnimi ptasimi trelami.

Walburga skierowała łódkę do wąskiej zatoczki, skąd wiodła ścieżka na jakąś farmę. Kiedy zakonnica już się wygramoliła na brzeg, oznajmiła Weronice:

– Siostro, nie będziesz targała tego wszystkiego dalej sama. Niech te staruchy ci pomogą.

– Pomogą.

– Zdołasz sama wrócić? Weronika skinęła głową i się uśmiechnęła. Walburga dygnęła przed

Adelią, potem zamachała na pożegnanie.

Granta stała się węższa i ciemniejsza, wiła się płytką doliną, gdzie od czasu do czasu jakiś buk schylał się nisko nad wodą. Zakonnica musiała się kulić, aby uniknąć gałęzi. Zatrzymała się, zapaliła latarnię, którą umieściła na pokładzie pod stopami. Oświetliła czarną wodę przed nimi na odległość mniej więcej trzech stóp, blask odbił się w zielonych ślepiach jakiegoś stworzenia, które popatrzyło na wędrowców, a potem zawróciło, aby zniknąć gdzieś w podszyciu.

Kiedy wyłoniły się zza drzew, księżyc znowu sprawił, że otoczył je srebrny, czarno-biały krajobraz pastwisk i żywopłotów. Weronika podpłynęła ku lewemu brzegowi.

– Koniec podróży, chwała Panu – oznajmiła. Adelia spojrzała przed siebie i wskazała wielki kształt o płaskim wierzchołku, majaczący w oddali.

– Co to jest? Weronika odwróciła się, aby tam spojrzeć.

– Tam? To wzgórze Wandlebury.

Oczywiście, to mogło być tylko ono.

Na szczycie wzgórza jakby osiadła maleńka, migocząca gwiazda i jak to gwiazda – zwodnicza, jedno mrugnięcie sprawiało, że znikała, a drugie, iż powracała.