To było kowadło. Tak normalne na swoim zwykłym miejscu, tutaj wyglądało straszliwie. Kowadło dźwignięte przez kreaturę z przytulnego ciepła krytej strzechą kuźni po to, aby gwałcić na nim dzieci. Na metalu leżała broń, błyszczące wśród plam ostrze włóczni. Fasetowane, tak jak rany, które zadało.
Krzemień. Dobry Boże, krzemień. Krzemień, jego żyły występują przecież wśród kredy. Jakieś pradawne demony natrudziły się nad tą kopalnią, aby wydobywać krzemień, który mogły formować i nim zabijać. Rakszasa, równie prymitywny jak one, używał narzędzia stworzonego przez ciemny lud z ciemnych czasów.
Zamknęła oczy.
Krwawe plamy były zaschnięte. Ostatnio nikt nie umarł na tym kowadle.
– Ulf! – krzyknęła, otwierając oczy. – Ulf! Z lewej strony, gdzieś z głębi ciemnego tunelu, dobiegł stłumiony jęk, zagłuszany porowatą kredą. Ale i tak wyraźny.
Adelia zwróciła twarz ku kręgowi nieba nad głową i podziękowała Bogu. Mdłości wywołane wstrząśnieniem mózgu, odorem kredy oraz smrodem żywicy, z której zrobiono pochodnie, ustąpiły miejsca powiewowi świeżości, majowemu powietrzu. Chłopiec żył.
Dobrze. Tutaj, na kowadle, ledwie kawałek dalej, leżała broń gotowa, aby ją użyć.
Ale dłonie medyczki były spętane, domyśliła się tego po rękach siostry Weroniki. Jeśli położenie mniszki odpowiadało jej własnemu, to kajdany krępujące wyciągnięte ramiona zostały przyczepione do bolca, umieszczonego w gołej kredzie. Kreda to tylko kreda, kruszy się, aż w końcu wokół bolca zostaje tylko pył, który go nie może utrzymać.
Adelia naprężyła łokcie, pociągnęła za trzpień sterczący nad głową. O Boże, do diabła. Ból gorącym ostrzem przeniknął jej pierś. Tym razem już na pewno, na pewno przebiła płuco. Zawisła, dysząc, czekając, aż ustami popłynie jej krew. Po chwili ujrzała, że jednak nie płynie, ale gdyby ta przeklęta zakonnica przestała wreszcie jęczeć…
– Przestań bełkotać! – wrzasnęła na dziewczynę. – Popatrz, musisz to ciągnąć. Ciągnąć za ten trzpień w ścianie. On z niej wyjdzie, jeżeli szarpniesz.
Nawet mimo bólu czuła, że kreda u góry troszeczkę ustępuje.
Jednak Weronika nie mogła pójść w jej ślady, a dokładnie rzecz ujmując, to nawet nie mogła móc. Oczy miała szeroko otwarte i dzikie, niczym sarna w obliczu sfory psów. Bełkotała.
Czyli muszę to zrobić sama.
Kolejnego pociągnięcia z całych sił dałoby się już chyba uniknąć, wiercenie kajdanami mogło przesunąć bolec tak, by stworzyć wokół niego ubytek na tyle spory, by wyciągnąć ten metalowy trzpień.
Gorączkowo zaczęła kręcić rękoma, w górę i w dół, nie zważając na nic oprócz tego kawałka żelaza, tak jakby została wciśnięta w kredę razem z nim. Kruszyła ją wokół niego, ziarno po ziarnie, walcząc, nadal walcząc, ale już prawie widziała końcówkę opornego bolca, wyłaniającą się z…
Mniszka wrzasnęła.
– Cicho – odkrzyknęła jej Adelia. – Muszę się skupić. Zakonnica nie przestawała wrzeszczeć.
– On nadchodzi! Z prawej kątem oka dostrzegła ruch. Niechętnie odwróciła głowę.
Tunel zakręcał, pozwalając Weronice zajrzeć w jego głąb, ale nie Adelii, wiszącej naprzeciwko dziewczyny. Ona jednak ujrzała odbicie bestii w tarczy. Nierówna, wypukła powierzchnia ukazywała obraz ciemnego cielska, jednocześnie pomniejszony i potworny. Istota była naga, spoglądała na siebie samą. Musnęła swoje genitalia, a potem to, co miała na głowie.
Śmierć przygotowywała się na swoje wejście.
Wśród tej obezwładniającej grozy Adelię opuściła cała odwaga. Gdyby mogła upaść na kolana, czołgałaby się u stóp kreatury, błagając: „weź mniszkę, weź chłopca, tylko mnie oszczędź". Gdyby miała wolne ręce, skoczyłaby do drabiny, zostawiając Ulfa tu, na dole. Straciła całą odwagę, cały rozsądek, wyjąwszy chęć przetrwania.
I żal. Żal wcisnął się w jej panikę wizją, jednak nie Stwórcy, lecz Rowleya Picota. Miała umrzeć i co okropne, nie zaznając bliskości jedynego mężczyzny, którego pragnęła.
Kreatura wyłoniła się z tunelu. Była wysoka, a jeszcze wyższą czyniło ją poroże przyczepione do głowy. Górną część twarzy i nos skrywała odarta ze skóry czaszka jakiejś rogatej istoty, jednak ciało było ludzkie, z ciemnymi włosami na klatce piersiowej oraz kroczu. Penis sterczał. Istota przeszła obok Adelii, ocierając się o nią. Tam, gdzie powinny znajdować się sarnie ślepia, były otwory, przez które, mrugając, patrzyły oczy ludzkie i błękitne. Usta szczerzyły się w uśmiechu. Czuła zwierzęcy zapach.
Zwymiotowała.
Kiedy istota odsunęła się, aby uniknąć wymiocin, poroże zachybotało się i Adelia dostrzegła kawałki sznurka, którymi owe rogi przymocowano do głowy Rakszasy, choć nie aż tak mocno, by zapobiec chybotaniu się, kiedy istota wykonywała jakiś nagły ruch.
Ależ prostackie. Medyczkę zdjęły pogarda i furia. Miała ważniejsze rzeczy do roboty, niż tkwić tutaj, straszona przez jakiegoś oszusta w skleconym naprędce przebraniu.
– Ty śmierdzące psie łajno – rzuciła mu. – Nie boję się ciebie. Zresztą w tej chwili trudno mu było ją przerazić. Zbiła go z tropu. Oczy pod maską drgnęły. Spomiędzy zębów wydobył się syk. Kiedy stwór cofał się, ujrzała, że jego przyrodzenie opadło.
Jednak macał za sobą jedną ręką, nie spuszczając wzroku z Adelii. Jego dłoń natrafiła na ciało siostry Weroniki, przesunęła się po nim w górę, aż dotarła do krawędzi otworu na szyję w habicie i szarpnięciem rozdarła go aż po pas. Dziewczyna wrzasnęła.
Istota, ciągle wpatrując się w Adelię, przez chwilę chybotała się, potem zrobiła zwrot i ukąsiła Weronikę w pierś. Kiedy odwróciła się z powrotem, aby sprawdzić reakcję medyczki, przyrodzenie znowu nabrzmiało.
Medyczka zaczęła kląć. Słowa stanowiły jedyne pociski, którymi mogła miotać, i obrzucała go teraz nimi bez wahania.
– Ty obsrany ryju, ty śmierdzący dziadu, i na co cię stać? Na to, żeby krzywdzić związane kobiety i dzieci? Inaczej się nie podniecisz? Wyglądasz jak żarcie dla psów, ty synu ospowatej świni, pod tym wszystkim wcale nie jesteś żadnym mężczyzną, ale obsranym maminsynkiem!
Kto to wszystko krzyczał, Adelia tak naprawdę nie wiedziała, nie dbała o to. Miała umrzeć, ale nie zamierzała ginąć w poniżeniu jak Weronika, zamierzała przeklinać.
Boże Wszechmogący, trafiła w samo sedno. Istota znowu utraciła erekcję. Kreatura syknęła i nie spuszczając wzroku z medyczki, zszarpała mniszce odzienie aż do krocza.
Arabski, hebrajski, łacina, saksoński, angielski zasłyszany od Gylthy, Adelia klęła we wszystkich tych językach. Z pomocą przychodził jej brud z niepoznanych rynsztoków.
Nazywała bestię trzęsiworem, smarkulcem, kozojebcą, śmierdzącą rzycią, woniejącym gównem wyrodkiem, Homo insanus.
Kiedy krzyczała, spoglądała na przyrodzenie istoty, bo ono było jak flaga sygnalizująca zwycięstwo, jego albo jej. Zabijanie je unosiło, wiedziała o tym, ale żeby mogło sterczeć, ofiara musiała się bać. Istniały takie stworzenia… kiedyś opowiadał jej o tym przybrany ojciec… takie gady, które zaciągały ludzi pod wodę i trzymały długo, aż ofiarom napuchły ciała, tak by stać się smakowitym posiłkiem. Ofiary tego potwora, tutaj, rozmiękczał strach.