Выбрать главу

Polowanie na Rakszasę.

Jej usta rozwarły się w uśmiechu równie zwierzęcym jak ten istoty.

– Teraz umrzesz – oznajmiła. W dół szybu dobiegł krzyk.

– Heeeeeej!

To piękne, och, przepiękne. To był głos Rowleya. A wielka stopa Picota stanęła już na stopniu drabiny.

Istota nerwowo łypała oczyma, gorączkowo szukała noża. Adelia jednak pierwsza spostrzegła broń.

– Nie.

Skoczyła do noża, przykryła go. Nie dostaniesz go! Rowley, z mieczem w ręku, zbliżał się do ostatnich szczebli drabiny, drogę zagradzały mu ciała Ulfa i Weroniki.

Z podłogi lekarka sięgnęła, aby złapać mijającą ją stopę Rakszasy, jednak palce ześlizgnęły się po niej. Picot kopnięciem odrzucił mniszkę i chłopca z drogi. Adełia zobaczyła dłonie oraz pośladki Rakszasy, kiedy ten skoczył do większego tunelu, który po chwili zatarasował poborca podatków, biegiem rzucając się za potworem. Medyczka zobaczyła, jak Picot upada, macha rękoma, potknąwszy się o tarczę. Usłyszała, że przeklina – a potem zniknął.

Usiadła i spojrzała w górę. Szczekanie psów było teraz głośniejsze. Widziała pyski i zęby wystające znad krawędzi szybu. Drabina drżała. Jeszcze ktoś inny nią schodził.

Adelia chyba nie miała takiego miejsca na ciele, które by jej nie bolało. Była bliska omdlenia, ale jeszcze nie ważyła się tego zrobić. To nie koniec. Nóż zniknął.

Podobnie Weronika i chłopiec.

Rowley wypadł z tunelu, kopniakiem usuwając tarczę z drogi, tak że potoczyła się i uderzyła w kowadło. Wziął pochodnię ze ściany, ponownie zniknął w korytarzu.

Medyczka znalazła się w ciemnościach. Zniknęła druga pochodnia. Migoczące światło pokazało obłok kredowego pyłu oraz rąbek czarnego habitu, znikający w tunelu, z którego wcześniej wyłonił się Ulf.

Adelia ruszyła w tamtą stronę. Nie. Nie, nie teraz. Jesteśmy uratowani. Zostaw go.

To był jakiś niewielki górniczy chodnik, niewyeksploatowany, bo blask pochodni Weroniki, kiedy tam weszła, ukazał połyskliwą linię krzemienia, biegnącą przez ścianę niczym pas boazerii. Tunel zakręcał w ślad za pokładem, odcinając lekarkę od światła z przodu. Znalazła się w ciemnościach tak głębokich, jakby oślepła. Szła dalej.

Nie, nie teraz. Teraz jesteśmy ocaleni.

Czołgała się bokiem, lewe ramię miała osłabione tam, gdzie dźgnął Rakszasa. Jestem zmęczona, jestem taka zmęczona, zmęczona strachem. Nie ma czasu na zmęczenie, o nie. Nie teraz. Pod prawą ręką chrzęściły okruchy kredy, kiedy przyciskała do nich wnętrze dłoni. Muszę go od ciebie zabrać. Daj mi go.

Dotarła do nich, byli w malutkiej komnacie, szczepieni ze sobą niczym para królików. Bezwładny Ulf w uścisku zakonnicy, z zamkniętymi oczyma. Siostra Weronika trzymała pochodnię jedną ręką, druga, którą obejmowała dziecko, dzierżyła nóż.

Piękne oczy patrzyły przytomne. Wrócił jej rozsądek, chociaż z kącika ust spływała strużka śliny.

– Musimy go chronić – oznajmiła Adelii. – Bestia go nie dostanie.

– Nic mu nie zrobi – spokojnie odparła medyczka. – Siostro, on odszedł. Będzie ścigany. Daj mi nóż.

Jakieś szmaty leżały na ziemi obok żelaznej budy, z której wystawała psia smycz wraz z obrożą, w sam raz pasującą na szyję dziecka. Znaleźli się w spiżarni Rakszasy.

Ujrzała obłe ściany, przez migoczący płomień pochodni zabarwione na czerwono. Obrazki na ścianach zdawały się poruszać. Adelia, która nie ważyła się oderwać wzroku od oczu zakonnicy, nie miała najmniejszego zamiaru tam spoglądać. W tej parodii łona, embriony czekały wszak nie na narodziny, lecz na śmierć.

Odezwała się Weronika:

– „Lecz kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi…".

– Tak siostro. Tak się stanie.

Medyczka podczołgała się bliżej i wyjęła nóż z dłoni zakonnicy. Trzymając Ulfa między sobą, przeciągnęły go tunelem. Kiedy weszły do szybu, ujrzały łowczego Hugona, który jak oszołomiony rozglądał się wokół z latarnią w ręku. Z drugiego tunelu wyłonił się Rowley. Klął, rozgorączkowany.

– Zgubiłem go, tutaj są tuziny korytarzy i jeszcze zgasła mi ta parszywa pochodnia. Drań znał drogę, ja nie. – Odwrócił się do Adelii, tak jakby na nią też był wściekły. Bo był na nią wściekły. – Jest tu jeszcze jakiś inny szyb? – rzucił i po chwili namysłu dodał jeszcze: – Kobiety, jesteście ranne? Co z chłopcem?

Popędzał je, aby wchodziły po drabinie. Lekarka trzymała Ulfa.

Dla Adelii owa wspinaczka trwała nieskończenie długo, wejście na każdy szczebel okupiała takim bólem i osłabieniem, że gdyby nie podtrzymująca jej plecy dłoń Hugona, spadłaby. Ramię bolało ją tam, gdzie dźgnął potwór, bała się, że mógł zatruć ostrze. Ależ głupio byłoby teraz umrzeć. Poleję to gorzałką, powtarzała sobie w myślach, można też przyłożyć torfowiec, nie wolno ci teraz umrzeć, nie, kiedy wygraliśmy.

A gdy wystawiła już głowę z szybu, owionęło ją świeże powietrze… Wygraliśmy, Szymonie. Wygraliśmy.

Trzymając się najwyższego szczebla, spojrzała w dół, na Rowleya.

– Teraz wszyscy będą już wiedzieć, że nie zrobili tego Żydzi.

– Wszyscy się dowiedzą – powiedział. – Chodź. Weronika chwyciła go, płacząc i bełkocząc. Adelia z trudem zeszła z drabiny, znalazła się nos w nos z psami. Zwierzęta machały ogonami, ciesząc się, że dobrze wypełniły swoje zadanie. Hugo zawołał je i się wycofał. Kiedy z szybu wyłonił się Rowley, medyczka poprosiła:

– Powiedz im. Powiedz im, że Żydzi tego nie zrobili. Obok pasły się dwa konie.

– To tutaj umarła nasza Maria? – zapytał myśliwy. – Tam na dole? Kto to zrobił?

Odpowiedziała.

Przez chwilę stał spokojnie, latarnia oświetlała mu twarz od dołu, pojawiły się na niej upiorne cienie.

Rowley, rozdygotany z furii, nie wiedząc, co teraz ma robić, popchnął Ulfa w ramiona Adelii. Potrzebowali ludzi, aby tropić potwora w tunelach, jednak żadna z tych dwóch kobiet nie była w stanie ich przyprowadzić, a on nie ważył się iść sam albo wysyłać Hugona.

– Ktoś musi pilnować szybu. On jest pod tym diabelnym wzgórzem i prędzej czy później wyskoczy stąd jak tchórzliwy królik, ale może gdzieś jest też jakieś inne wyjście.

Złapał latarnię Hugona, ruszył przez szczyt wzgórza, by, jak wszyscy wiedzieli i on wiedział, odnaleźć Rakszasę.

Adelia położyła Ulfa na trawie u skraju niecki. Zdjęła płaszcz i umieściła go niczym poduszkę pod głową chłopca. Potem usiadła obok, wdychała zapach nocy – jak to możliwe, że wciąż jeszcze trwała noc? Wyczuła zapach tarniny i jałowca. Świeża murawa przypomniała jej, że sama brudna jest od potu, krwi i uryny, przypuszczalnie własnej, cuchnie też ciałem Rakszasy, który to zapach, jak dobrze wiedziała, nigdy całkiem nie opuści jej nozdrzy, nawet jeśli spędzi resztę życia w kąpieli.