Nogi Adelii zmiękły jeszcze bardziej, tym razem od nadziei tak wątłej, że aż nie ważyła się z niej cieszyć. Wraz z każdym zeznaniem złożonym przez medyczkę przeciwko Weronice u Henryka Plantageneta wciąż przybywało źdźbeł, starannie poukładanych na przemian, tak jakby zamierzał grać nimi w bierki.
– Szymon z Neapolu… utonął, będąc w posiadaniu rejestru długów… znowu rzeka… to jakiś Żyd, oczywiście, czego można było się spodziewać… – Henryk pokiwał głową nad nieostrożnością Żydów i czytał dalej. – Podejrzenia kobiety świeckiej… wzgórze Wandlebury… ona utrzymuje, że została zrzucona do otchłani… nie widziała przez kogo… szarpanina… kobieta świecka i mniszka… obie ranne… dziecko uratowane… winny jest miejscowy rycerz…
Uniósł wzrok, potem spojrzał na stos źdźbeł, potem na sędziów.
Biskup z Norwich odchrząknął.
– Jak widzisz, panie, wszystkie zarzuty wobec siostry Weroniki nie mają podstaw. Nikt nie może jej oskarżyć, ponieważ…
– Oczywiście, prócz chłopca – przerwał mu Henryk – ale jego zeznania nie mają żadnej mocy prawnej, prawda? No tak, zgadzam się… Same poszlaki.
Raz jeszcze spojrzał na swoje źdźbła.
– Diabelnie dużo poszlak, prawda, ale… – Król nadął policzki, odetchnął ciężko i źdźbła rozleciały się na wszystkie strony. – Zatem, co postanowiliście uczynić z tą oszczerczynią… jak ona ma na imię? Adele? Hubercie, strasznie bazgrzesz.
– Proszę o wybaczenie, panie. Wołają ją Adelia. Archidiakon zaczynał się niecierpliwić.
– To jest niewybaczalne, aby rzucała takie kalumnie na osobę zakonną, tego nie można puścić płazem.
– Z pewnością – zgodził się Henryk. – I co, może powinniśmy ją powiesić?
Archidiakon nie dawał za wygraną.
– Ta kobieta jest cudzoziemką, przybyła nie wiadomo skąd, w towarzystwie Żyda i Saracena. Czy mamy jej pozwolić, aby zniesławiała Kościół święty? Jakim prawem? Kto ją tu przysłał i po co? By siała zamęt? Powiadam, jaki diabeł ją tu do nas sprowadził!
– Tak naprawdę, to ja ją sprowadziłem – oznajmił król.
Na sali zapadła taka cisza, jakby zasypała ją śnieżna lawina. Zza drzwi, za pleców sędziów dobiegł odgłos szurających i człapiących w kałużach stóp. To kanonicy z Barnwell wędrowali w deszczu wzdłuż krużganków, idąc do kościoła.
Henryk po raz pierwszy spojrzał na Adelię i w szerokim uśmiechu pokazał swoje zwierzęce ząbki.
– Nie wiedziałaś o tym, co?
Zwrócił się do sędziów, którzy, jako że nie pozwolono im usiąść, cały czas stali.
– Widzicie, moi zacni panowie, w Cambridge znikały dzieci, a wraz z nimi moje dochody. Żydzi zostali zamknięci, na ulicach wybuchły zamieszki. Zatem powiedziałem Aaronowi z Lincoln, znasz go, biskupie, pożyczył ci pieniądze na twoją katedrę. Powiedziałem mu: „Aaronie, coś trzeba zrobić z tym Cambridge. Jeśli Żydzi zabijają dzieci, by odprawiać swoje rytuały, to musimy ich powiesić. Jeśli nie, trzeba będzie powiesić kogoś innego". Co mi o czymś przypomniało – podniósł głos. – Chodź tutaj, rabinie, wszak przyznano, że to nie jest sąd.
Otworzyły się drzwi do kuchni i ostrożnie wkroczył przez nie rabin Gotsce, kłaniając się z częstotliwością zdradzającą, jak bardzo jest zdenerwowany.
Król nie zwracał już więcej na niego uwagi.
– Aaron ruszył, aby się tym zająć, a zająwszy się, wrócił. Oznajmił mi, że człowiekiem, którego potrzebujemy, jest niejaki Szymon z Neapolu, obawiam się, panowie, że jeszcze jeden Żyd, ale także znany śledczy. Aaron zaproponował także, by zasugerowano owemu Szymonowi, żeby wziął ze sobą mistrza sztuki śmierci. – Henryk ukazał sędziom kolejny ze swoich uśmiechów. – Spodziewam się, że zadajecie sobie teraz pytanie, kimże jest mistrz sztuki śmierci. No wiem, że tak. Jakiś nekromanta? Jakiś wyrafinowany kat? Ależ nie, wygląda na to, że jest to uczony człowiek, potrafiący czytać z trupów, a w tym wypadku mogący ze zwyczajów dzieciobójcy z Cambridge odczytać wskazówki, pokazujące na osobę sprawcy. Czy jest jeszcze więcej tej wyśmienitej polewki?
Król tak szybko zmienił temat, że dopiero po kilku chwilach przeor Gotfryd, niczym we śnie, wstał i ruszył do okienka kuchni. Zdawało się czymś całkiem naturalnym, że jakaś kobieca ręką podała mu stamtąd parującą miskę. Wziął ją, powrócił i podał władcy, przyklęknąwszy na jedno kolano.
Monarcha skorzystał z tej przerwy, aby odezwać się do przeoryszy Joanny.
– Miałem nadzieję zapolować dzisiaj na dzika. Jak myślisz, pani, czy nie jest już za późno? Czy dziki już wróciły do swoich kryjówek?
Przeorysza zdziwiła się, ale ucieszyła.
– Jeszcze nie, panie. Jeśli mogę coś poradzić, wypuść swoje ogary ku Babraham, gdzie lasy… – urwała, coś sobie uświadomiła. – Powtarzam tylko to, co zasłyszałam, panie. Mam niewiele czasu na łowy.
– Naprawdę, pani? – Henryk zdawał się nieco zaskoczony. – Słyszałem, że uchodzisz tu za istną Dianę.
To była pułapka, pomyślała Adelia. Uświadomiła sobie, że właśnie ogląda ćwiczenie, które niezależnie od efektu, podnosiło spryt do rangi sztuki.
– A zatem – powiedział król, przeżuwając. – Dziękuję ci, przeoryszo. Zatem spytałem Aarona: „Gdzie, u diabła, mam znaleźć tego mistrza sztuki śmierci?" A on mi odrzekł: „Nie u diabła, mój panie, lecz w Salerno". Ten nasz Aaron lubi takie dowcipne uwagi. Wygląda na to, że właśnie znakomita Szkoła Medyków w Salerno wydaje ludzi znających ową tajemną naukę. Skracając tę długą opowieść, napisałem do króla Sycylii. – Uśmiechnął się do przeoryszy. – Wiedzcie, że on jest moim przyjacielem. Napisałem, prosząc o użyczenie Szymona z Neapolu i tegoż mistrza od śmierci.
Król przełknął zbyt szybko, zakrztusił się, Hubert Walter musiał poklepać go po plecach.
– Dziękuję, Hubercie. – Otarł oczy. – No, ale dwie rzeczy poszły nie tak. Po pierwsze, nie było mnie w Anglii, kiedy Szymon z Neapolu przybył do tego kraju, bo musiałem uspokoić tych cholernych Lusignanów. Po drugie, wygląda na to, że w Salerno medycyny uczą się też kobiety. Uwierzycie w to, moi panowie? I jakiś idiota, który nie potrafił odróżnić Adama od Ewy, wysłał mi nie mistrza sztuki śmierci, lecz mistrzynię. I oto ona tu jest. – Spojrzał na Adelię, nie uczynił tego nikt inny. Patrzyli na króla, ciągle na króla. – Zatem obawiam się, moi panowie, że nie możemy jej powiesić, nieważne, jak bardzo byśmy chcieli. Bo widzicie, ona nie jest naszą własnością, ona jest poddaną króla Sycylii, a mój przyjaciel Wilhelm chciałby, by wróciła do niego cała i zdrowa.
Teraz zszedł ze stołu, przespacerował się po podłodze, szczerząc zęby jakby w głębokim zamyśleniu.
– Co powiecie, moi panowie? Czy nie sądzicie, w obliczu tych faktów, że ta kobieta i jakiś Żyd, tak między nami mówiąc, ocalili kolejne dzieci od paskudnej śmierci z rąk jegomościa, którego głowa teraz marynuje się na zamku, w wiadrze z solną zalewą…