Większość Mnemonów zaprzestała działalności. Garstka jednak tylko udawała, że przestaje. Ta garstka stała się nieuchwytną, prześladowaną mniejszością wędrownych nauczycieli, ciągle zmieniających miejsce pobytu, sprzedających swoją wiedzę gdzie i kiedy się da.
Przepytaliśmy człowieka, który podawał się za Edgara Smitha; przyznał się, że jest Mnemonem. Przekazał naszej wiosce hojne dary:
Dwa sonety Williama Shakespeare’a.
Lament Hioba.
Cały jeden akt sztuki Arystofanesa.
Co uczyniwszy, otworzył interes, oferując swój towar mieszkańcom wioski.
Z panem Ogdenem dobił trudnej transakcji, wymuszając całego świniaka za dwie linijki Symonidesa.
Pan Bellington, stary samotnik, dał złoty zegarek za aforyzm Heraklita. Twierdził, że zrobił dobry interes.
Staruszka, pani Heath, wymieniła funt pierza gęsiego za trzy zwrotki poematu pod tytułem „Atalanta w Kaledonii” autorstwa niejakiego Swinburne’a.
Pan Mervin, właściciel restauracji, kupił kompletną krótką odę Katullusa, charakterystykę Cycerona pióra Tacyta i dziesięć wersów z Katalogu Okrętów Homera. Dał za to wszystkie swoje oszczędności.
Ja sam niewiele miałem, jeśli idzie o pieniądze i dobra materialne. Lecz za wyświadczone mu usługi Smith ofiarował mi jeden akapit z Montaigne’a, powiedzonko przypisywane Sokratesowi i dziesięć wyrwanych z kontekstu wersetów Anakreonta.
Całkiem nieoczekiwanym klientem był pan Lind, który pewnego mroźnego zimowego poranka wkroczył do kantorka Mnemona. Pan Lind był krępy, czerwony na twarzy i porywczy: najlepszy gospodarz w okolicy, który nie cierpiał bzdur i wierzył jedynie w to, co sam zobaczył albo czego dotknął. Był ostatnią osobą, którą można by podejrzewać o chęć zakupienia towarów Mnemona. Już prędzej posądziłbym o to policjanta.
— Tak… tego… — odezwał się Lind, energicznie zacierając ręce — Słyszałem o panu i pańskich — niewidzialnych towarach.
— Ja słyszałem o panu — rzekł Mnemon z lekką przyganą w głosie. — Ma pan do mnie jakiś interes?
— Mam, jak Boga kocham! — krzyknął Lind. — Chcę od pana kupić trochę tych pięknych starych słówek.
— Jestem szczerze zdziwiony powiedział Mnemon. — Kto by przypuszczał, że taki prawomyślny obywatel jak pan przyjdzie kupować dobra, które nie dość, że są niewidzialne, to jeszcze nielegalne!
— To nie mój pomysł — wyjaśnił Lind. — Przychodzę tylko po to, żeby sprawić przyjemność żonie, która ostatnio marnie się czuję.
— Marnie? Nic dziwnego — rzekł Mnemon. — Wół roboczy by padł od tej harówki, do której pan ją zmusza.
— Nie twoja sprawa, człowieku! — zaperzył się Lind.
— Owszem, moja — zaprzeczył Mnemon. — W moim fachu nie rozdaje się słów jak popadło. Dopasowujemy tekst do odbiorcy. Czasami nie potrafimy znaleźć nic odpowiedniego i wtedy niczego nie sprzedajemy.
— Myślałem, że sprzedajecie swój towar każdemu, kto chce kupić.
— To źle pan myślał. Znam pewną odę Pindara, której bym panu nie sprzedał za żadne pieniądze.
— Nie masz prawa tak do mnie mówić, człowieku!
— Mówię, jak mi się podoba. Niech pan sobie handluje z kim innym. — Pan Lind purpurowiał, wydymał wargi, stroił miny, ale nie miał wyjścia. Wreszcie powiedział:
— Przepraszam, że się uniosłem. Sprzeda mi pan coś dla żony? W ubiegłym tygodniu były jej urodziny, a ja zapomniałem i dopiero teraz mi się przypomniało.
— Fajny z pana gość — powiedział Mnemon. — Wrażliwy jak nutria, a troskliwy prawie jak rekin! Dlaczego właśnie do mnie pan przychodzi po prezent dla żony? Nie lepiej kupić pożywną maślaną chałkę?
— Nie, nie o to chodzi — rzekł Lind tonem ściszonym i uległym. — Ona od miesiąca leży w łóżku i prawie nic nie je. Wydaje mi się, że niedługo umrze.
— I prosiła o moje słowa?
— Prosiła, żebym jej przyniósł coś ładnego.
Mnemon pokiwał głową.
— Umiera! No cóż, nie będę składał kondolencji człowiekowi, który ją doprowadził do tego błogosławionego stanu, a i dla kobiety, która sobie wybrała takiego męża jak pan, nie mam wielkiego współczucia. Ale mam coś, co jej się spodoba, coś podniosłego, co jej ułatwi odejście. Wyniesie to dla pana głupie tysiąc dolarów.
— Boże miłosierny, człowieku! Nie ma pan nic tańszego?
— Oczywiście, że mam — odrzekł Mnemon. — Mam całkiem przyzwoity komiczny wierszyk w dialekcie szkockim, bez środka — należy do pana za dwieście dolarów. Mam też jedną zwrotkę ody pochwalnej do Generała Kitchenera, która mogę panu odstąpić za dziesięć dolarów.
— I nic poza tym?
— Dla pana nic.
— No to… wezmę ten kawałek za tysiąc — zdecydował się Lind. — Tak, wezmę, jak mi Bóg miły! Sara jest tego warta, co do centa!
— Pięknie powiedziane, choć nieco późno. Teraz proszę uważać. Powiem wiersz.
Mnemon oparł się wygodnie, przymknął oczy i zaczął recytować. Lind słuchał z twarzą napięta, w skupieniu. I ja też słuchałem, przeklinając niewprawną pamięć i modląc się, żeby mi nie kazano wyjść z pokoju.
Wiersz był długi i bardzo dziwny i piękny. Do dziś mam go w całości. Ale najczęściej przypominają mi się te oto wersy:
Jesteśmy ludźmi: dziwacznymi istotami o dziwacznych gustach. Kto by nas podejrzewał o głód tego co niewysłowione? Co to był za głód, że kazał człowiekowi oddać trzy buszle ziarna za jeden aforyzm Gnostyków? Widocznie człowiek musi żywić ducha ale my? Kto by pomyślał? Komu by przyszło do głowy, że cierpimy z niedożywienia, bo brak nam Platona? Czy człowiek może się rozchorować z braku Plutarcha albo umrzeć na niedobór Arystotelesa?
Ja wiem, że tak. Sam widziałem efekty gwałtownego odstawienia Strindberga strindbergomanowi.
Nasza wspólna przeszłość jest nieodzowną częścią każdego z nas, a odebrać nam tę część, znaczy nieuleczalnie nas okaleczyć. Znam kogoś, kto nabrał odwagi dopiero, gdy mu opowiedziano o Epaminondasie, znam też kobietę, która stała się piękna, kiedy usłyszała o Afrodycie.
Zapamiętałym wrogiem Mnemona był nauczyciel z naszej szkoły, pan Vich, który wszystkiego nauczał w wersjach autoryzowanych. Drugim wrogiem Mnemona był Ojciec Dulces, który troszczył się o nasze duchowe potrzeby z ramienia Uniwersalnego Patriotycznego Kościoła Ameryki.
Mnemon godził w oba te autorytety. Mówił nam, że wiele ich nauk to kłamstwa albo fałszywe wersje słynnych powiedzeń, tak przeformułowane, żeby głosiły coś wręcz przeciwnego do intencji autora. A już godzeniem w same podstawy naszej cywilizacji było podważenie przez Mnemona wiarygodności następujących aforyzmów:
Słuchaliśmy Mnemona i rozmyślaliśmy nad tym, co nam mówił. Powoli, z trudem zaczynaliśmy na nowo myśleć, rozumować, badać świat na własną rękę. A kiedy już do tego doszło, zaczęliśmy też żywić nadzieję.
Neoklasyczny rozkwit naszej wioski był okresem krótkotrwałym, gwałtownym, nieoczekiwanym i dla wszystkich radosnym. Jedno tylko ostrzegło mnie, że kres może być bliski. Pewnego dnia, wczesną wiosną, pomagałem w lekcjach jednemu z dzieci sąsiadów. Dziecko miało nowe wydanie „Historii powszechnej” Dunstera, więc skorzystałem z okazji i przekartkowałem rozdział dotyczący Srebrnego Wieku w Rzymie. Dopiero po kilku minutach połapałem się, że opuszczono Cycerona. Nie było go nawet w indeksie, chociaż figurowały tam nazwiska o wiele mniej znacznych poetów i mówców. Ciekaw byłem, za jakie to zbrodnie został w ten sposób wstecznie osądzony.