Pod wieczór, mimo tych niepowodzeń, inspektor Rijkeveegeen uznał, że ma chyba swój dzień, ponieważ dotarły do niego dwie kolejne, napawające otuchą wieści.
Po pierwsze, policja francuska jakieś dziesięć czy jedenaście dni temu złapała narkomana, który usiłował wedrzeć się do prywatnego garażu willi na bliskim przedmieściu Paryża, w Neuilly-sur-Seine, z którego to garażu prowadziło bezpośrednie wejście do budynku. Narkoman dokonywał włamania niezdarnie, acz skutecznie, ponadto włączył alarm, no i został zniechęcony do dalszych działań. Właściciela willi nie było, wyjechał na wakacje, ale w garażu stał samochód, którego numer zapisano tylko z rozpędu, bo nikomu do niczego akurat nie był potrzebny.
Sprawdzając w komputerze rozmaite mandaty i notatki służbowe na prośbę holenderskiego kolegi, odnaleziono ów numer bez wielkiego trudu. Numer upragnionego, poszukiwanego usilnie, ciemnozielonego mercedesa…
Czyniąc dalsze starania, wciąż na rzewną prośbę holenderskiego kolegi, stwierdzono, iż, primo, mercedes wcale nie należy do właściciela willi, który jeździ granatowym jaguarem, a secundo, już go nie ma. Dziesięć dni temu w owym garażu stał, ale teraz nie stoi. Nic tam nie stoi, garaż jest pusty. Właściciel willi, niejaki Marcel Lapointe, może znajdować się wszędzie, szukać go nie będą, chyba że inspektor Rijkeveegeen poda naprawdę poważny powód natychmiastowego łapania faceta.
Przy okazji wszyscy w żywe kamienie przeklęli okres wakacyjny.
Elementarna uczciwość i obawy przed konsekwencjami służbowymi nie pozwoliły inspektorowi twierdzić stanowczo, iż pan Marcel Lapointe zamordował Ewę Thompkins i zawiózł ją do Zwolle jej własnym samochodem. Poprosił zatem tylko o rysopis.
Rysopisem posłużono mu chętnie. Silny brunet, typ nieco diaboliczny, wzrost metr siedemdziesiąt dziewięć, waga siedemdziesiąt osiem kilo, wiek trzydzieści siedem…
Tu mu się zaczęło nie zgadzać i wcześniejsze wątpliwości na tle Ewy Thompkins drgnęły na nowo. Natychmiast jednak przyszła druga wiadomość i wnikliwe rozważania musiały poczekać.
Justyna Siejka w Londynie została znaleziona wręcz błyskawicznie i okazało się, że włada językiem angielskim dostatecznie, żeby dało się z nią porozumieć. Tym razem telefoniczne przesłuchanie inspektor przeprowadził osobiście.
Czy zna Jadwigę Gąsowską? Zna, owszem. Czy wie, gdzie ta Jadwiga znajduje się w tej chwili? Nie, w tej chwili nie. A gdzie znajdowała się, na przykład, wczoraj…?
A, wczoraj… No, była u niej z wizytą. Tak na dzień, dwa, przyjechała, bo tam dom pusty, nic nie miała do roboty, tutaj też nic…
Trochę się ta Justyna Siejka zaczęła plątać, więc inspektor delikatnie przycisnął. Otóż Justyna pracuje u takich jednych, Anglicy, oczywiście, sklep mają, na dwa tygodnie zamknęli i pojechali do Szkocji, a ona tu mieszka i pilnuje. Spotkały się z Jadwigą, bo dlaczego nie? Ale Jadwiga musiała jechać, zajrzeć do willi, kwiatki, ogród i tak dalej, na zakupy się wybierała, więc gdzie jest teraz, nie wiadomo. Ale wróci, umówiły się, też mają rodzaj urlopu, obejrzą sobie Londyn, bo tak normalnie to czasu brakuje…
Kiedy wróci? A kto ją tam wie, może jutro…
Inspektor Rijkeveegeen poczuł w sobie straszliwą chęć zwizytowania Londynu, ale zdołał ją jakoś opanować. W końcu od Jadwigi Gąsowskiej potrzebne mu było tylko jedno, żeby otworzyła drzwi policji i wpuściła do willi bodaj jednego technika, który znajdzie choć jeden odcisk palca jej chlebodawczyni. Wszystko pojedyncze. Z angielską policją żył w przyjaźni, załatwią mu to, takie przysługi bywają wzajemne…
Uprzejmie poprosił panią Siejkę o nawiązanie kontaktu z panem Jamesem Bertlettem, starannie kryjąc profesję, miejsce pracy i stopień służbowy pana Bertletta, i zmartwionym głosem wyjaśniając, że on sam, Holender, ma osobisty kłopocik, który pani Gąsowska w mgnieniu oka może usunąć. Więc bardzo prosi, jeśli się pojawi… Pan Bertlett załatwi. Nie, broń Boże, żadna z pań o nic nie jest podejrzana i nikt nie ma żadnych pretensji, zwykła grzeczność, drobnostka…
Rozłączywszy się z tą Siejką, natychmiast zadzwonił do Jamesa Bertletta, ściśle biorąc, siostrzeńca jego kumpla z młodszych lat, z którym razem uczestniczyli kiedyś w zawodach wędkarskich w Szkocji i bardzo się zaprzyjaźnili, technika w laboratorium kryminalistycznym, już umówionego na wizytę w domu nieboszczki Ewy Thompkins. Odciski palców Ewy zaczynały mu być potrzebne bardziej niż powietrze.
James Bertlett, nie mając akurat żadnych planów na popołudnie i wieczór, natychmiast wybrał się do Chelsea. Bo właściwie co mu szkodziło…?
Jako ostatni element pozytywny przyszedł do inspektora portret pamięciowy faceta z parkingu w Zwolle, stworzony przez jedyną osobę, jaka go widziała. Przyszedł razem z ostrzegawczymi uwagami, osobie się nie podobał, mimo iż sama ustalała rysy twarzy, ciągle coś było nie tak. Niby podobna ta twarz, ale jednak inna. Takich jak ta mogło być tysiące, pasowałoby nawet paru aktorów filmowych, nie należy się stworzonym wizerunkiem zbytnio sugerować, no, tyle że odpadają wszyscy zezowaci, z krzywymi nosami, z cofnięta, bródką, z niskim czółkiem…
Zawsze coś…
Wściekła byłam przy tym cholernym portrecie. Zmarnowałam w komendzie ze trzy godziny i wciąż nie mogłam trafić na twarz, tkwiącą mi przed oczami. Była chyba zbyt regularna, co miałam im powiedzieć, wszystko prawidłowe, żadnych wypaczeń, żadnych znaków szczególnych… Że przystojna…? Kwestia gustu. Chyba przeszkadzał mi jej wyraz, zimny, twardy, zły… Może była w nim odrobina zaskoczenia, może odrobina okrucieństwa…? Coś, czego należałoby się bać…?
Nie zamierzałam się bać, ale wyrazu nie potrafiłam odtworzyć. Widocznie naturalne ludzkie oblicza prezentowały sobą większą rozmaitość niż wszystko, co zdołały stworzyć komputery. Zawsze byłam zdania, że przyroda z człowiekiem wygrywa.
Machnęłam w końcu ręką wśród tysiąca zastrzeżeń. Wróciłam do domu i ze złości zadzwoniłam do Martusi.
– Słuchaj, jestem dumna z siebie! – krzyknęła Martusia, ledwie zdążyłam się odezwać. – Zmobilizowałam się, uparłam, zadzwoniłam jeszcze raz do tego Ryjka-Wagona, dał mi adres jej rodziny w Łomiankach, wyobraź sobie, znalazłam telefon!!!
Wypuściłam z siebie coś, jakby parę z parowozu.
– Co mówisz? – zainteresowała się Martusia.
– Nic. Wydycham stres. O mało nie pękłam ze złości, bo nie umiem odtworzyć faceta. Niby podobny, ale do bani, stu takich znajdziesz na każdej ulicy!
– Ale nie podziwiasz mnie wcale?
– Nie. Każda jednostka powyżej jełopy powinna zrobić to samo. Dzwoniłaś tam?
– No wiesz…! Dzwoniłam, ale nikt nie odbiera.
– Może wyjechali na urlop. Daj ten telefon, obie będziemy dzwoniły, zaczyna mnie to wszystko coraz bardziej ciekawić. W końcu trup pod nosem to nie jest zjawisko codzienne.
– No więc właśnie, też jestem ciekawa… Czekaj, masz czym pisać?
Podyktowała mi numer telefonu Gąsowskich w Łomiankach, Wściekłość na siebie nieco już we mnie sklęsła, pozostało zainteresowanie. Kto, u licha, widział mnie na tym parkingu i czy rzeczywiście byłam jedyną osoba, która obejrzała faceta, wożącego w bagażniku zwłoki? Żywego ducha tam nie było, ani na zewnątrz, ani w holu hotelowym, dopiero po chwili przybiegła skądś recepcyjna panienka. Czy on wiedział, że ma te zwłoki? Mógł mu je przecież ktoś podrzucić…
Chociaż, sądząc z wyrazu twarzy, chyba wiedział…
Dzwoniłam do Łomianek mniej więcej co godzinę, całkowicie beznadziejnie, zapewne mijając się z Martusią. Tak byłam pewna, że ludzie wyjechali na wakacje, że, kiedy ktoś się odezwał, kompletnie mnie to zaskoczyło.
– Halo – powiedziała jakaś osoba. – Tu nikogo nie ma.