Выбрать главу

– Jak to, nie ma? – zdziwiłam się. – Przecież pani jest!

– Ale ja tu nie mieszkam.

Oprzytomniałam.

– Chwileczkę. Czy to mieszkanie państwa Gąsowskich?

– Tak. No właśnie. Ale ich nie ma.

– A gdzie są? I kiedy ktoś będzie?

– O, są to różnie, nad morzem i w górach, i na Mazurach… A zaczną wracać za jaki tydzień.

– Ale pani ich zna?

– No pewnie, że znam, ja sąsiadka jestem. Akurat przyszłam kwiatki podlać, bo to na wieczór najlepiej.

– Jasne, że najlepiej – przyświadczyłam. – Chociaż zależy, od której strony słońce, bo czasem lepiej rano. Zaraz, momencik. Skoro pani ich zna… Zna pani Jadwigę Gąsowską?

– A co to tak z tą Jadźką, wszyscy nagle do niej! – zdenerwowała się osoba. – Tu już policja była i po angielsku gadali, pani coś wie? Czy z nią się coś nie stało? O co tu w ogóle chodzi?

Szczerość, może w pewnych granicach, wydała mi się najbardziej opłacalna.

– Z nią to chyba nic się nie stało – powiedziałam ostrożnie. – Ale ona pracuje u takiej jednej w Londynie, u Ewy Thompkins. Zgadza się?

– No zgadza, pracuje, to co?

– No właśnie. To nie o nią idzie, tylko o tę Ewę…

– Aaaa…! – ucieszyła się osoba z wyraźną ulgą. – To już i policja gadała to samo, znaczy musi być prawda? Bo ja dzwoniłam do Gąsowskich, i do nich też dzwonili, Jadźki tak szukają, żeby im coś tam powiedziała. A pani, to co…?

– Nic. Mnie też pytają. Zdaje się, że spotkałam tę Ewę, bo świeżo wróciłam z Europy, i sama nie jestem pewna. Chciałam się o niej czegoś dowiedzieć, a od kogo lepiej niż od osoby, która u niej pracuje? Skąd ja mam wiedzieć, czy to na pewno była Ewa Thompkins…?

No rzeczywiście, skąd niby miałam wiedzieć, kogo ten pacan woził w bagażniku…?

– No to ja pani powiem – rozgadała się nagle osoba z drugiej strony. – Jadźka tam pewno sama nie wie, co zrobić, bo jej ta Ewa numer wywinęła, tam, wie pani, z mężem nie bardzo, on do Ameryki pojechał, a ona skorzystała i z tym takim swoim… no, wie pani… też się wypuściła, a Jadźce kazała trzymać gębę na kłódkę. A tu policja się czepia, to co ona ma zrobić? Do przyjaciółki uciekła, ale przecież domu na łasce boskiej nie zostawi, bo, nie daj Boże, jakie bandziory się włamią albo co… Na nią będzie, nie?

– Na nią, nie na nią, ale czepialiby się jeszcze więcej. Legalnie ona tam jest?

– Chyba legalnie, bo ubezpieczenie na nią płacą.

– To już pół biedy. Tyle że z tym mężem rzeczywiście kłopot…

– Żeby chociaż było wcześniej wiadomo, choćby i wczoraj, powiedzieliby jej, jak dzwoniła, to nie, dzisiaj dopiero. Ona całkiem nic nie wie!

Z drobnym opóźnieniem zrozumiałam, co słyszę, a i to jeszcze nie uwierzyłam własnym uszom. Chyba mi się wydaje, coś tu się gmatwa.

– Zaraz, Chwileczkę. Co pani mówi? Kto dzwonił?

– Jak to kto, ta Ewa!

– Ewa Thompkins dzwoniła? Do kogo? Kiedy…?!

– No jak to kiedy, wczoraj rano, do Gąsowskich dzwoniła, że to niby służbowo wyjechała. Ona tak czasami zdarza się, że dzwoni, szczególnie jak wyjedzie, że tam Jadźka sama zostaje, więc żeby do niej zadzwonili albo co. Mąż mężem, ale to porządna kobieta i o Jadźkę dba jak człowiek. Nie, żeby często, ale z parę razy się zdarzyło i zawsze chce telefony, i wszystko wiedzieć, bo mówi, że obcy kraj, Jadźka języka nie zna, a dobra dziewczyna i jej zależy. Więc z rodzicami zawsze chce się dogadać…

Zastanowiłam się, czy na pewno jestem trzeźwa. No, jeśli można upić się herbatą… Nawet soku grejpfrutowego w ustach nie miałam!

– Niech pani zaczeka chwilę, bo jestem zaskoczona. Nie wiedziałam, że Ewa jest w bezpośrednim kontakcie z Gąsowskimi… Oni są pewni, że to ona?

– No pewnie, że są pewni, przecież ją znają!

– I dzwoniła wczoraj?

– No wczoraj. Nie bardzo rano, ale rano. A co…?

Akurat jej powiem, a co. A w ogóle co, że dzwoniła z samochodowego bagażnika czy z kostnicy…? Na litość boską, kto wobec tego znajdował się w tym cholernym bagażniku, jeśli nie była to Ewa Thompkins…? Gliny mnie oszukały…?!!!

– Nie, nic – powiedziałam słabo. – Myślałam, że skoro z gachem pojechała… Zdziwiłam się, że dzwoni… To chyba jednak nie ją spotkałam…

– A gdzie ją pani spotkała? – zaciekawiła się osoba.

– W Holandii – wyrwało mi się głupio. – Ale mówię przecież, że chyba nie ją…

– No pewnie, że nie ją, ona w jakieś ciepłe kraje pojechała, a ta Holandia, to, zdaje się, takie coś mokre.

Mokre. No owszem, raczej mokre. Sama to stwierdziłam.

O kant tyłka potłuc moje dedukcje…

* * *

O dwudziestej trzeciej dwadzieścia inspektor Rijkeveegeen zmienił zdanie w kwestii szczęśliwego dnia.

James Bertlett, stwierdziwszy, iż w domu Thompkinsów ciągle nikogo nie ma, pospacerował sobie trochę po willowej części Chelsea. Miło mu się oddychało nieco świeższym powietrzem, trawniki wyglądały bardzo ładnie, ale w końcu zrobiło się ciemno, postanowił zatem wracać. Ruszył w kierunku przystanku autobusowego, obejrzał się jeszcze i w świetle latarni ujrzał coś, co sprawiło, że znieruchomiał. Wzdłuż krzewów i murków skradała się ostrożnie zgięta w pół damska postać. Zatrzymywała się, rozglądała podejrzliwie dookoła, przykucała i powolutku podchodziła coraz bliżej upragnionego domu. James Bertlett stał niczym posąg, najświęciej przekonany, że na widok najmniejszego ruchu postać ucieknie.

Wytrzymał, postać doskradała się do wejścia i zaczęła operować kluczami.

Bertlett był wyszkolonym pracownikiem policji, umiał działać szybko i zręcznie. W chwili, kiedy postać otworzyła drzwi i zapaliła światło w holu, znalazł się na progu tuż za nią.

– Bardzo przepraszam… – zaczął.

Postać krzyknęła strasznie, odwróciła się błyskawicznie i spróbowała zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. Równocześnie przestała być postacią, a okazała się młodą dziewczyną takiej urody, że Jamesowi na moment dech zaparło. Blondyna pszeniczna, oczy jak talerzyki, zielonopiwne, twarz, przy której brzoskwinia wydaje się orzechem kokosowym, reszta nie gorsza… I wdzięk przerażonej sarny!

Mimo zaparcia, przytomności umysłu nie stracił, nie dał się wypchnąć na zewnątrz. Złożył jej ukłon, najwytworniejszy, na jaki go było stać, i podjął swoje.

– Bardzo przepraszam. Ja do pani Jadwigi Gąsowskiej. Policja. Ale policja prywatnie.

Podetknął jej pod nos legitymację i czekał na efekt.

Mógłby tak czekać do uśmiechniętej śmierci, bo dziewczyna wpadła w jakiś rodzaj paraliżu, gdyby nie to, że sam prezentował się też całkiem nieźle. Nie miał żadnych cech bandyckich, niczym nie przypominał goryla, a miłą twarzą o niewinnych, niebieskich oczach, w każdym budził natychmiastowe zaufanie. Odczekał, ile trzeba, przerażona sarna przyjrzała mu się dokładnie i panika w niej wyraźnie zelżała.

– Ja… nie rozumiem… – wybąkała nieśmiało.

– Nie szkodzi – uspokoił ją natychmiast James Bertlett. – Powolutku wszystko sobie wyjaśnimy. Mogę wejść?

Głowa Jadwigi Gąsowskiej sama skłoniła się przyzwalająco i tak się zaczęła osobliwa wizyta, brzemienna w liczne skutki.

Więcej ta Jadwiga rozumiała niż umiała powiedzieć. Przestała się bać Jamesa, ale wciąż była nieswoja i dziko zakłopotana. O swojej chlebodawczyni usiłowała nie mówić nic, wolała wszystkie inne tematy, dzięki czemu młodzieniec z największą dokładnością obejrzał cały dom, bezproblemowo, acz podstępnie, pobrał odciski palców z garderoby, toaletki i łazienki pani Thompkins, na wszelki wypadek także z gabinetu pana Thompkinsa i w ogóle zewsząd, a chętnie pobierałby ślady daktyloskopijne nawet z sufitu, żeby jak najdłużej gawędzić z tym cudem urody. Konwersacja przebiegała coraz łatwiej, zdążyli się wręcz zaprzyjaźnić i umówić na następne spotkanie.