W euforii i z rozpędu wrócił do pracy, od razu przeprowadził badania, bo materiał porównawczy posiadał od początku, i czym prędzej skontaktował się z holenderskim kolegą.
No i wtedy właśnie inspektor Rijkeveegeen zmienił pogląd na szczęśliwą passę.
Trzy razy James Bertlett musiał powtarzać informacje natury technicznej, po czym olbrzymia ilość dokumentów urzędowych w rozmaitej postaci poleciała do Holandii faksami, mailami i czym się tylko dało. No i nie było siły, straszna prawda wyszła na jaw.
Ani jeden odcisk palca w domu Ewy Thompkins nie odpowiadał odciskom palców nieboszczki z bagażnika mercedesa. Zatrzęsienie ich natomiast znajdowało się we wnętrzu samochodu…
Po bardzo krótkim namyśle na Martusię zwaliłam rozgłaszanie wieści o moim megalomańskim zidioceniu. No trudno, wygłupiłam się z dedukcjami, ale zdaje się, że nie tylko ja, znalazłam się w całkiem niezłym towarzystwie. Ten tam jakiś Ryjek-Wagon też popełnił pomyłkę i proszę bardzo, nie muszę być osamotniona.
– Straszne pieniądze zapłacimy za te wszystkie telefony – zatroskała się Martusia. – Słuchaj, czy nie dałoby się rozmawiać tylko po dziesiątej wieczorem?
– Nie. My sobie oszczędzamy, a przestępca ucieka do Urugwaju…
– Dlaczego właśnie do Urugwaju?
– Nie wiem. Wymyśliłam cokolwiek małego, co może z nikim nie mieć umowy o ekstradycji. Kiedyś uciekali do Argentyny, ale to się chyba zmieniło.
– Urugwaj…? On mały…?
– Obejrzyj sobie mapę i odwal się od geografii. Nie możemy czekać do dziesiątej. Należało właściwie zadzwonić wczoraj, ale musiałam sprawdzić, a teraz pewno gliny będą sprawdzały. Strasznie późno było, jak złapałam tych Gąsowskich nad morzem, bo uczestniczyli w jakimś przyjęciu, nie wiem, może byli w dyskotece, pozbyli się dzieci i odmłodnieli. Już i ciebie o wpół do pierwszej nie chciałam szarpać. Jeszcze dziś rano się upewniałam… no, średnio rano, ale byłam zdania, że po balandze o wschodzie słońca się nie zerwą. Dzwoń! Ryjek-Wagon powinien się dowiedzieć jak najszybciej!
– A nasi…?
– Ryjek-Wagon ważniejszy!
Martusia, ogólnie biorąc, niezmiernie przejęta, szczególnie myślą, że żywa Ewa Thompkins rzeczywiście może zagościć w jej domu, spełniła polecenie. Przez ten czas złapałam inspektora Górskiego, którego numer telefonu posiadałam od wieków.
– Panie Robercie – rzekłam wprost, chociaż trochę niepewnie. – Co to za jakaś draka holendersko-angielska, która się o mnie obija? Prawdę od was słyszałam czy jakieś łgarstwo?
Górski nawet nie próbował wykręcać kota ogonem.
– Prawdę. Rzeczywiście trafiła pani na zwłoki w bagażniku i zdaje się, że tylko pani widziała tego gościa, który je przywiózł. Nie podoba mi się to wcale.
– Dlaczego? – zdziwiłam się. – Ja lubię sensacyjne wydarzenia. Faktem jest, że portret pamięciowy fatalnie wyszedł, ale w naturze go rozpoznam.
– Otóż to! Jemu to również może przyjść do głowy, nie sądzi pani?
Popukałam się w czoło, czego Górski, na szczęście, nie widział.
– Iiiii tam… Już go widzę, jak się wdziera do mojego domu…
– Wdziera, nie wdziera, ale będę musiał się tym zainteresować, bo akurat nie chcę, żeby panią załatwił, fanaberię mam taką, po pani powtarzam, zdaje się, że pani pochwala fanaberię. Na razie jeszcze niewiele wiem.
– To ja panu zaraz powiem więcej, bo nie bardzo widzę, komu innemu mogłabym powiedzieć. No, poza tym holenderskim Ryjkiem-Wagonem, ale do niego już dzwoni Martusia. Rozmawiałam dziś rano z Gąsowskimi…
Przekazałam mu komunikat o wszystkich rozmowach telefonicznych.
– I wcale nieprawda, że ta Ewa Thompkins tak się troszczy o swoją Jadwigę – dodałam konfidencjonalnie. – Ona się troszczy o siebie. Ma jakieś pierepały z mężem, chciała się dowiedzieć, co słychać w jej domu, dzwoniła, a tu Jadwiga nie odbiera telefonu. Zginęła jej gdzieś, więc złapała rodziców, bo może Jadwiga skorzystała z okazji i skoczyła do Polski. Okazało się, że nie. Podpowiedzieli jej jakąś przyjaciółkę w Londynie, ale nie to ważne i w ogóle czort bierz jej męża, istotny jest fakt, że skoro dzwoniła, musiała być żywa, nie?
– Raczej tak.
– To kogo, do pioruna, znaleźli w tym bagażniku?!
– Nie wiem – wyznał Górski ponuro. – Zamierzam się dowiedzieć. Lada chwila nawiążemy z nimi oficjalną współpracę, ale niech pani tego nie rozgłasza.
– Już właśnie lecę po trąbę i bęben…
Uznałam, że spełniłam obowiązki i zrobiłam co trzeba. Mogłam usiąść do roboty, normalnej po każdej podróży, mianowicie uporządkować zawartość torebki, nawet dwóch torebek, wyrzucając z nich wszystko niepotrzebne. W pierwszej kolejności kwitki bankowe, które należało spalić.
Ledwo zaczęłam, zadzwonił telefon.
– Słuchaj, on wie! – wykrzyknęła Martusia, z jednej strony jeszcze bardziej przejęta, z drugiej oburzona. – Można było poczekać…
Przerwałam jej.
– Co wie?
– Że to nie ona! Nie ta Ewa! Tak im wyszło technicznie. Ale o telefonie nie miał pojęcia!
– To nie wiem… – zawahałam się. – Powinien sprawdzać przez naszych…
– Pięć razy mnie pytał, czy jestem pewna, że to był telefon od żywej Ewy! A jak ja mogę być pewna, nie do mnie dzwoniła!
– Toteż właśnie, uczepią się Gąsowskich. Sama jestem ciekawa… Szczerze mówiąc, ja nawet nie wiem, czy tam rzeczywiście w bagażniku był trup, nie widziałam go przecież…
– Gdyby nie było trupa, nie robiliby takiego zamieszania – zauważyła Martusia nerwowo, ale bardzo rozsądnie. – A gdyby były, na przykład, wyłącznie narkotyki albo kradzione diamenty, szukaliby tylko tego faceta. Tego, co przyjechał i wysiadł. A nie tej Ewy!
Pochwaliłam jej wnioski i zalęgło się we mnie współczucie dla holenderskiego Ryjka-Wagona. Ale ma fajnie! Zwłoki zmieniły mu tożsamość, nic nie wie o ofierze, nic nie wie o kierowcy… No, Ewa Thompkins może mu się jeszcze przydać, bo niby skąd się tam wziął jej samochód…?
Wróciłam do papierkowej roboty.
Na Marcela Lapointe, adoratora pięknej Ewy, natrafiono zupełnie przypadkowo. Najgłupiej w świecie zastawił swoim samochodem wjazd na teren straży pożarnej w Cabourg, nie zauważywszy żadnych napisów ani znaków, i oddalił się na skromne pół godziny. W okresie turystycznym we Francji panuje najdoskonalszy bałagan samochodowy, ale wszystko ma swoje granice. Straż pożarna akurat chciała wyjechać, na szczęście nie do pożaru, tylko do kota, który nie umiał zejść z czyjegoś dachu, niemniej jednak drogę życzyła sobie mieć otwartą.
Marcel Lapointe wrócił do własnego pojazdu dokładnie w chwili, kiedy ruszyła akcja usuwania przeszkody, nie kłócił się, przeprosił, bez protestu zapłacił mandat, ale dokumenty musiał pokazać. Jego nazwisko, adres i numer samochodu były już policji znane i, aczkolwiek nie zamierzano poszukiwać go zbyt skwapliwie, to jednak w zapomnienie nie poszedł. Krótka chwila uprzejmej konwersacji wystarczyła, żeby wyznał, iż w Cabourg przebywa na wakacjach, nie mieszka w żadnym hotelu, tylko w małej willi, wynajętej prywatnie, kawałek na zachód od kurortu, podał adres willi i grzecznie zwrócił uwagę, że właśnie lada chwila wraca do domu, do Paryża. Może jutro, może pojutrze.
I tyle. W godzinę później powiadomiony o wydarzeniu inspektor Rijkeveegeen nabrał z kolei dzikiej chęci odwiedzenia Francji, powstrzymała go jednak nieznajomość języka. Po francusku nie umiał. Znów poprosił o pomoc kolegów po fachu, z tym że było mu teraz nieco łatwiej, bo dokumenty urzędowe pobiegły już oficjalną drogą.