Wywiadowca francuski, służbowo uczepiony Marcela Lapointe, z wielką przyjemnością, aczkolwiek w celach śledczych, udał się na plażę i wykąpał w oceanie. Po czym doniósł, iż pan Lapointe rzeczywiście mieszka w domku pod podanym adresem i przebywa tam z małżonką. Tak, w każdym razie, przedstawia towarzyszącą mu damę. Obydwoje mówią po francusku i po angielsku, z tym że niejako uzupełniają się wzajemnie, mąż mówi lepiej po francusku niż po angielsku, a małżonka odwrotnie.
Inspektor Rijkeveegeen w małżonkę za grosz nie uwierzył i aż go skręciło. Na własne oczy chciał zobaczyć reakcję beztroskiej pary po zadaniu im pytania o mercedesa w garażu Lapointe’a, informując ich zarówno o pobycie tam pojazdu, jak i o jego zniknięciu. Zważywszy, iż w szybkim tempie docierały do niego wszystkie wieści z różnych stron, że nie był idiotą i swoje doświadczenie posiadał, węszył już w tej imprezie staranie ukrywany romans Ewy Thompkins z diabolicznym Marcelem. Romans go tyle obchodził, co umarłego kadzidło, za to wściekle spragniony był mercedesa. Co ta cholerna właścicielka wiedziała o własnym samochodzie?
Po namyśle zdecydował się zaczekać. Przyszło mu to o tyle łatwo, że kolejne komunikaty donosiły o wyraźnych przygotowaniach Marcela Lapointe do rychłego wyjazdu, zapewne rzeczywiście do Paryża. Gdyby udał się gdzie indziej, postąpi się inaczej, ale jeśli wróci do domu, obejrzy się go w chwili otwierania garażu, a później dopiero pogada.
Podróż z Cabourg do Paryża trwa mniej więcej dwie godziny, ale pan Lapointe zdecydował się na nią dopiero następnego dnia koło południa. Przez ten czas inspektor Rijkeveegeen zdążył uzyskać kolejną wiadomość.
Natychmiast po stwierdzeniu obrzydliwego faktu, iż zwłoki w bagażniku mercedesa nie są Ewą Thompkins, rozesłał szerokim kręgiem pytanie o wszystkie osoby, ostatnio zaginione, i w ciągu kilku godzin dostał odpowiedzi. Nie było ich wiele, pytał bowiem wyłącznie o kobiety w średnim wieku, wykluczając młode panienki, mężczyzn, dzieci i staruszki. No i okazało się, że pasuje mu tylko jedna.
Holenderka, Neeltje van Wijk, zamieszkała w Amsterdamie, prawniczka w jakiejś spółce bankowej, z udziałami w tej spółce. Doniesienie o zniknięciu złożyła dwu dni temu jej przyjaciółka, Amerykanka holenderskiego pochodzenia.
Inspektor Rijkeveegeen doznał ulgi nieziemskiej, bo nareszcie mógł się porozumieć z kimś we własnym języku i we własnym kraju. W dodatku Amerykanka rezydowała w mieszkaniu zaginionej przyjaciółki, co pozwoliło mu przy okazji obejrzeć otoczenie i jej warunki egzystencji. Udał się tam natychmiast.
Przyjaciółka, wspaniała baba posągowej postury, w wieku zbliżonym do wieku ofiary, pięćdziesiąt dwa latka, z wielką stanowczością oznajmiła, że z Neeltje musiało się coś stać. Były umówione na wspólny, wakacyjny wyjazd do Włoch, przyjechała trzy dni temu, zgodnie z umową, i okazało się, że Neeltje nie ma. Już na lotnisku zdziwiła się jej nieobecnością, dzwoniła, telefon nie odpowiadał, złapała taksówkę i znalazła się tutaj chyba w ostatniej chwili, bo gosposia Neeltje właśnie wychodziła. Znają się obie z tą gosposią od lat, ale z jej strony ta znajomość jest trochę wybrakowana, zna mianowicie tylko imię i twarz gosposi, nie ma natomiast pojęcia o jej nazwisku ani adresie. Nie mogłaby się dostać do mieszkania Neeltje, musiałaby szukać hotelu, a w okresie turystycznym w Amsterdamie bywają z tym kłopoty.
No i co? Ta gosposia ją wpuściła?
No pewnie, że wpuściła, doskonale wiedziała o jej przyjeździe…
A jak długo się w ogóle znają?
Z kim? Z gosposią czy z Neeltje?
Z jedną i z drugą.
Z gosposią prawie od początku jej pracy, już blisko piętnaście lat. A z Neeltje chodziły razem do szkoły, do jednej klasy. Przyjaźnią się od dzieciństwa.
I przez tak długi czas nie poznała nazwiska i adresu gosposi…?
W tym miejscu pani Jantje Parker, Amerykanka po mężu, Holenderka z pochodzenia, popatrzyła na inspektora jak na głupiego. W ciągu tych piętnastu lat była tu siedem razy i nie do gosposi przyjeżdżała, nie musiała się nią tak dogłębnie interesować. Wystarczyło jej imię i widok, Mulatka ufarbowana na rudo, trudno zapomnieć. Gosposia panią Parker znała lepiej, jej zdjęcie stało na półeczce w salonie, drugie wisiało na ścianie w sypialni, dwie przyjaciółki po maturze sportretowały się razem, na jej listach widniał adres nadawcy… Łatwo wyjaśnić znajomość poniekąd jednostronną, więcej wiedziała o gosposi z gadania Neeltje niż z osobistych kontaktów. Czy ta kwestia w ogóle w tej chwili jest ważna…?
Inspektor Rijkeveegeen czym prędzej wycofał się z odruchowych podejrzeń na tle znajomości i wrócił do tematu zasadniczego.
Ale wie, jak często gosposia przychodziła?
Pani Parker gosposi zaczynała mieć powyżej uszu.
Wie. Dwa razy na tydzień. Sprzątanie, przepierka, jakieś grubsze zakupy… Czy gosposia jest tu o coś podejrzana…?!
– Nie – powiedział w tym momencie inspektor bardzo spokojnie – ale może się okazać bardzo ważnym świadkiem. Muszę się zorientować, w jakim stopniu można jej wierzyć i jaką wiedzę ma szanse posiadać. Od kogo mam się dowiedzieć, jeśli nie od osób zaprzyjaźnionych, tak jak pani?
Pani Parker zrozumiała i przyznała mu słuszność. Gestem zaprosiła go na fotel i sama też wreszcie usiadła, bo do tej pory we wzburzeniu przemierzała ogromny salon marszowym krokiem, a inspektor grzecznie stał. Zmienił pozycję z dużą ulgą.
Zatem skąd myśl, żeby od razu zawiadamiać policję? Zaraz nazajutrz po przyjeździe?
A stąd, że po pierwsze, były umówione, a Neeltje nie nawaliła nigdy w życiu, wszelkie zobowiązania traktowała poważnie, a po drugie, zdaniem gosposi, nie ma jej od tygodnia. Samochodu też nie ma. Wyjechała i miała wypadek? Straciła przytomność albo pamięć? A dokumenty…? Zawsze woziła je przy sobie. Z całą pewnością coś się stało i pani Parker stanowczo żąda energicznej akcji!
A w ogóle kim była Neeltje van Wijk? Czym się zajmowała? Co robiła?
Dość sztywno i oficjalnie pani Parker wyjaśniła, że Neeltje van Wijk zajmowała się prawną stroną rozmaitych kombinacji finansowych. Ona sama, osobiście, nie zna się na tym, ale wie, że jej przyjaciółka była fachowcem i miała szeroki zakres zainteresowań. Krótko można powiedzieć, że dbała o praworządność.
A rodzina? Mąż, dzieci, rodzeństwo…
Mąż nie żyje już od dziesięciu lat. Uwielbiał sytuacje ekstremalne, mroźne wichry na biegunie, sztormy na oceanach, dzikie puszcze, dzikie pustynie, dzikie góry… Zginął w jednej ze swoich wypraw. Dzieci nie mieli. Rodzice nie żyją, istniał kiedyś starszy brat, ale pani Parker nie wie, co się z nim stało, zapewne plącze się gdzieś po świecie, o ile żyje. Jedna ciotka mieszka w Kalifornii, popadła w manię religijną i nawet rozmawiać z nią się nie da, pięć lat temu pani Parker spróbowała na prośbę przyjaciółki, beznadziejne, jest to osoba zbakierowana umysłowo. O dalszych krewnych nic nie wiadomo. Co to jednakże ma do rzeczy i po co policji rodzina…?
Inspektor postarał się wykrzesać z siebie tyle taktu, ile tylko zdołał.
Przykro mu niezmiernie, ale pojawiły się obawy, że pani Parker ma rację. Istotnie, nastąpił nieszczęśliwy wypadek, nie wiadomo, kim jest ofiara, ale w pewnym stopniu pasuje. Ktoś powinien ją rozpoznać, niestety, po twarzy się nie da, może pani van Wijk miała jakieś znaki szczególne…?
Pani Parker milczała przez długą chwilę, opanowując emocje.
Nie. Znaków nie miała. Ale jej ręce i paznokcie ona sama rozpozna na końcu świata. Za szkolnych czasów nawzajem robiły sobie manikiur…
Zatem pani Parker poproszona została uprzejmie o zgodę na wyjazd do Zwolle, gdzie spoczywały zwłoki tajemniczej ofiary. Pani Parker zgodę wyraziła.