Śpiesząc się jak do pożaru, inspektor Rijkeveegeen popędził do gosposi, której adres z łatwością znalazł poprzez czeki jej chlebodawczyni. Gosposia okazała się znacznie mniej oficjalna, aczkolwiek starała się zachować ostrożność i powściągliwość.
To dobre miejsce i chciałaby przy swoim zajęciu pozostać. Dzieci tam nie ma, zwierząt też nie, duże przyjęcia rzadko, a pani porządna, nie żadna bałaganiara. No owszem, apartament wielki, ale można z nim sobie dać radę. Rodzina… O, do rodziny to pani Neeltje szczęścia nie ma, już jak gosposia nastała, z bratem były kłopoty, van Bevervoorde się nazywał, to jej panieńskie nazwisko, pomstowała na niego niejeden raz i chyba coś z nim zrobili… Psychiczny…? Narkotyki…? Możliwe, gosposia nic nie wie, adwokat rodzinny tym się zajmował. A co do męża, to się rozwiedli przed tą jego ostatnią podróżą, a i tak długo z nim wytrzymała, bo dziwkarz był… Nie, stałego faceta już potem nie miała i nie ma, czasem tam może ktoś się przytrafił, nic poważnego, panu inspektorowi nigdy się nic nie przytrafia…?
– Po pierwsze, mam żonę – rzekł w tym miejscu inspektor, wzdychając – a po drugie, żeby to człowiekowi wystarczało czasu…
– O, jej wystarcza – wyrwało się gosposi. – Ale nie zawsze się układa…
Ugryzła się w język, zamurowało ją, inspektor skorzystał z okazji i wszedł na kwestię rozpoznania zwłok. Gosposia nie wpadła w histerię, zainteresowała się nawet.
– Ja to bym ją po plecach rozpoznała – oznajmiła żywo. – Ma takie coś… No, nie wiem, czy mówić, bo to… no… prywatne.
– Lekarzowi pani powie – uspokoił ją inspektor. – W cztery oczy, tyle że przedtem. Taka procedura, rozumie pani…
W rezultacie wcześniej inspektor Rijkeveegeen wrócił do Zwolle niż Marcel Lapointe do Paryża.
Procedura rozpoznawania przebiegła sprawnie. Obie panie zdobyły się na opanowanie i spokój, Jantje Parker opisała patologowi ręce i paznokcie przyjaciółki, były dość charakterystyczne, gosposia zaś wyznała wstydliwą tajemnicę, mianowicie Neeltje van Wijk na samym środku kręgosłupa miała malutkiego tłuszczaka, który ją okropnie denerwował i którego zamierzała usunąć. Zgadzało się, zwłoki miały.
Inspektor Rijkeveegeen odetchnął z bezgraniczną ulgą. Zidentyfikował swoją nieboszczkę!
Uparcie, acz z licznymi przerwami, siedziałam przy stole nad stosem śmieci.
Byłabym ten porządek zrobiła znacznie szybciej, gdyby nie to, że na wstępie znalazłam nasionka, które przywiozłam sobie od Alicji. Nie stwarzały mi wielkich nadziei, były chyba trochę niedojrzałe, a do tego zgarnięte w jakiejś takiej wilgotnej chwili, z pewnością nieodpowiedniej. Po namyśle uznałam, że co mi zależy, mogę je wysiać, najwyżej nie wyrosną, na wszelki wypadek tylko powinnam zapamiętać miejsce. Co najmniej milion razy… no, może piętnaście… powtykałam rozmaite rzeczy sobie wzajemnie na głowie, zapomniawszy, że w czarnej ziemi coś już rośnie. Alicja miała rację, zaznaczała posadzone i posiane roślinki długopisami w różnych kolorach i metoda znakomicie zdawała egzamin aż do chwili, kiedy jakiś upiornie gorliwy gość, przyjechawszy z wizytą, wrócił z ogrodu, trzymając w ręku pęk długopisów.
– Alicja, popatrz! – wykrzyknął, rozradowany. – Tyle twoich długopisów w ogrodzie znalazłem!
Nie zabiła go. Wspomniawszy scenę, pomyślałam, że ja bym chyba zabiła, widocznie jestem od niej gorsza. Ale mogę przecież powtykać druty do wełny, mam mnóstwo, plastikowe, też w różnych kolorach…
Rzecz jasna druty oderwały mnie od porządkowania papierków. Wyszłam do ogrodu, wetknęłam je gdzie należało, wróciłam do stołu i zadzwonił telefon. Odezwała się w nim pani Gąsowska. Przez moment zastanawiałam się, kto to może być, ta Gąsowska, ale przypomniałam sobie. Matka angielskiej Jadwigi od Ewy Thompkins, rozmawiałam z nią…
– Przepraszam bardzo, ale to pani chyba dzwoniła do nas z tym o Jadzi? Szukała jej pani i zostawiła pani swój numer…
Przyznałam się od razu.
– Tak, ja. Czy coś się stało?
– My już, proszę pani, będziemy wracali do domu, bo to jakaś dziwna historia i nic z tego nie rozumiemy. Ale może pani coś wie? Jadzia dzwoniła dziś rano, taka jakaś zdenerwowana, i tak jakoś rozmawiała… Że nie wie, co robić. Bo jak pani coś wie, to może pani poradzi?
– Myślałam, że wiem, ale chyba trochę pokręciłam – wyznałam z westchnieniem. – A gdzie pani córka teraz jest?
– W domu już jest. Znaczy tam, w Anglii, w domu. Już wróciła i nie będzie więcej się chować u Justysi, bo to na nic, już tam policjant u niej był, ale nawet jej bardzo nie przepytywał. Nawet taki całkiem sympatyczny.
– To w czym problem? I co miałaby robić?
Pani Gąsowska z drugiej strony była wyraźnie zmieszana.
– No, jak już raz pani w nerwach powiedziałam, to powiem i dalej. O tę Ewę chodzi. Gdyby ją pytali, nie wie co mówić. Bo ten cały Thompkins za parę dni wraca, Jadzia może przed nim udawać, że po angielsku nie mówi i nic nie rozumie, ale przed policją…? Bo ona trochę mówi. I bardzo dobrze wie, że ta Ewa z kochasiem pojechała, a nie służbowo, znaczy najpierw do niego, a potem z nim, więc żeby mąż się, broń Boże, nie dowiedział. Tam o pieniądze idzie, on jest strasznie bogaty, ten mąż, i niemożliwie skąpy, a jakąś taką umowę mają, że jakby rozwód przez nią, to jej się nic nie należy. Więc wcale nie chce rozwodu. To co ona ma robić? Jadzia, znaczy?
– Niech dalej udaje, że nie mówi i nic nie rozumie – poradziłam bez namysłu.
– Na taką rzecz to i ja sama ją namawiałam, ale o co tu w ogóle chodzi? Dlaczego policja? Czego ta policja może chcieć? Czy coś tam się stało okropnego? Bo Jadzia nie wie.
– A czym ta Ewa odjechała z domu?
– Swoim samochodem odjechała…
– Jakim?
– A, tego to ja nie wiem. Jadzia mówiła, że taki duży, elegancki, ciemnozielony.
– A nie mówiła przypadkiem, jak ten gach Ewy wygląda?
– A bo co się stało? Co to za różnica, jak on wygląda…?
Zdecydowałam się na ujawnienie doznań własnych. Tego mi żadne prawo zabraniać nie może!
– Bo ja, proszę pani, rzeczywiście coś wiem. I powiem pani, ale najpierw muszę wiedzieć, jak wygląda ten tajemniczy adorator.
Pani Gąsowska wahała się przez chwilę.
– No, Jadzia go nie widziała, ale raz tej Ewie z torebki wszystko wyleciało i fotografia upadła, to niedawno było. Jadzia podniosła i zobaczyła, zanim jej Ewa z ręki wyrwała. Mówi, że czarny, Włoch albo Hiszpan, piękny, taki co to aż iskry z niego idą…
Z faceta na parkingu w Zwolle żadne iskry nie szły.
– No więc mogę panią uspokoić, że jest afera, ale z Jadzią nie ma nic wspólnego. W Holandii znaleźli zwłoki jakiejś facetki i w pierwszej chwili myśleli, że to Ewa Thompkins, ale okazało się, że nie, całkiem obca baba. I niepotrzebnie Jadzia uciekała, bo oni chcieli tylko sprawdzić odciski palców w domu Ewy i nic więcej, a nie mogą wejść, jeśli ich nikt nie wpuści dobrowolnie. Należało wpuścić i byłby spokój.
– Coś takiego! – przejęła się pani Gąsowska. – To i faktycznie niepotrzebnie się wystraszyła. Ale myślała, że to coś z tym mężem… A co ma Ewa do tego?
– Też zapewne nic. Samochód był podobny. Nawet go widziałam i dlatego spytałam o gacha Ewy, bo widziałam także i kierowcę. Odpada, to nie on.
Jeszcze nie skończyłam zdania, kiedy już tajemniczy głos w duszy poinformował mnie, że popełniam jedną z największych głupot w życiu. Przepadło, raz wypowiedzianych słów cofnąć się nie da.
– To i chwała Bogu! – odetchnęła z ulgą pani Gąsowska. – Znaczy myśli pani, że ta Ewa wróci?