W tym momencie w inspektorze Cheviot strzelił błysk natchnienia.
Państwo oboje, pani Thompkins i pan Lapointe, mają sporządzić listę swoich znajomych. Wszystkich. Szczególnie takich, którzy tu bywali. Obojętne, gdzie poznanych i skąd pochodzących, jeśli któreś z nich dwojga wizytowało Chiny, niech będą i ci z Chin. Owszem, inspektor rozumie, że to ciężka praca, ale jedyna, jaka może im zaoszczędzić dalszych przesłuchań, dodatkowych kłopotów i wszelkich niebezpieczeństw. Ułatwi ukrycie romansu, bo takie ludzkie uczucia policja, szczególnie francuska, doskonale rozumie. A co do samochodu, to on się już znalazł…
Tym komunikatem inspektor pani Ewie niemal odebrał dech. Sam się zastanawiał już od dłuższej chwili, czy nie dałoby się zwrócić babie mercedesa, zbadanego dotychczas na wszystkie strony, żeby mogła wrócić nim do domu i dalej kantować męża. Nie zamierzał stwarzać jej zbyt wielkich nadziei, ale z inspektorem Rijkeveegeenem mógł się przecież porozumieć. A wdzięczność świadka też się czasem przydaje…
Wszystko to, razem ze spisem znajomych, w elektronicznym tempie dotarło do Holandii, po czym inspektor Rijkeveegeen, do niedawna cierpiący na brak materiału do rozważań, poczuł się zmuszony posegregować walący się teraz na niego nadmiar. Przytłoczony nieco geografią, rozdzielił całość na poszczególne kraje.
Najważniejszy chwilowo konsjerż-ochroniarz, Antoine Meunier – Francja.
Znajomi Marcela Lapointe – też Francja.
Znajomi Ewy Thompkins – Anglia.
Najważniejszy świadek naoczny – Polska.
Najwięcej wiedzy o nieboszczce – Holandia.
Osobiście, rzecz jasna, złapał się za Holandię.
– Pytał o panią jakiś facet – powiedział do mnie przez telefon Tadzio, syn Maćka, jednego z moich najdawniejszych przyjaciół. – Dzwonił. Mój szwagier odebrał.
– Tam dzwonił? – spytałam podejrzliwie.
– Tam.
– A co twój szwagier tam robił?
– No jak to co, stolarkę malował. Już kończymy ten remont.
– A…! No i co?
– Nic. Mówił, że skądś przyjechał, od jakichś pani znajomych, i chce się zobaczyć.
– Skąd przyjechał? Z Kanady, z Australii, z Nowego Targu…?
– Nie, z zagranicy, ale szwagier nie zapamiętał.
– I co powiedział?
– Który?
– Twój szwagier.
– Że pani nie ma. Wyjechała pani na urlop. A on zapytał, czy pani w ogóle tam mieszka, bo miał adres źle zapisany, więc chciał się upewnić. Szwagier powiedział, że tak.
– Bardzo rozumnie – pochwaliłam. – Nie był to przypadkiem dziennikarz?
– Nie mówił, czym jest. Spytał tylko, kiedy pani wraca, bo chciał się zobaczyć, ale szwagier powiedział, że nie wie. On tu tylko stolarkę maluje i nic więcej. Ten gość jeszcze spytał, czy nie wie, gdzie pani może być, na co szwagier odpowiedział, że wszędzie.
– Nadal bardzo rozumnie. I co?
– I on myśli, szwagier znaczy, że on był nie nasz, bo z obcym akcentem mówił. Więc chyba rzeczywiście z zagranicy. Albo miał wadę wymowy. Czeka pani na jakiegoś takiego?
– Nic o tym nie wiem, ale wszystko jest możliwe. Do licha, powinnam zadzwonić do Australii… I co?
– Nic więcej, wyłączył się, ale na wszelki wypadek wolałem panią zawiadomić. Jakby jeszcze raz dzwonił, to co mówić?
Zastanowiłam się. Po zmianie numeru telefonu mnóstwo osób straciło ze mną kontakt, sama się pogubiłam, komu dałam nowy numer, a komu jeszcze nie, i miałam z tym kłopoty. Należało korzystać z okazji.
– Dajcie mu tę służbową komórkę i niech dzwoni do mnie, bo rzeczywiście mogę być wszędzie… A w ogóle jestem, tylko chwilowo mnie nie ma.
Tadzio przyjął polecenie do wiadomości i rozłączył się. W pięć minut później o całej rozmowie zapomniałam. Zajęta byłam sprawdzaniem, gdzie brakowało czerwonych tulipanów, których zamierzałam dosadzić trochę więcej, a dokumentalne zdjęcia właściwych miejsc gdzieś mi zginęły. Tonęłam w rozpaczy i w śmietniku fotograficznym…
Odciski palców w domu Neeltje van Wijk niezbicie potwierdziły opinię przyjaciółki i sprzątaczki, tak jest, w bagażniku samochodu Ewy Thompkins spoczywały zwłoki Neeltje. Jantje Parker z granitową zawziętością zapowiedziała, że rezygnuje z urlopu we Włoszech, w nosie ma te tam wszystkie południowe kraje, na krok się stąd nie ruszy, dopóki tajemnica śmierci jej przyjaciółki nie zostanie wyjaśniona. Jeśli nie wolno jej zostać w tym domu, załatwi sobie hotel, w ciągu dwóch-trzech dni z pewnością znajdzie miejsce w czterech gwiazdkach, chociaż chętniej w pięciu, ale jak się nie da, niech będzie, nawet w trzech. Inspektor Rijkeveegeen wolał się jej pozbyć, cztery gwiazdki w postaci Amsterdam Marriott pojawiły się zatem jeszcze tego samego wieczoru i mieszkanie ofiary stanęło pustką.
Policja z natury rzeczy nie wierzy nikomu, dopóki sama nie sprawdzi niewinności i uczciwości delikwenta. Jantje Parker z dobrego serca i dbałości o wizerunek utraconej przyjaciółki mogła coś ukryć, coś zniszczyć, z zamiłowania do porządku coś wyrzucić albo oczyścić, powodując straty nieodwracalne. Pod tym względem żadnej babie inspektor nie ufał. Owszem, Jantje potrzebna mu była przy sprawdzaniu szczegółów egzystencji ofiary i przeglądaniu jej papierów, ale wolał mieć ją wówczas na oku.
Sprzątaczkę, po stwierdzeniu śmierci chlebodawczyni, odblokowało całkowicie i ją wziął inspektor na pierwszy ogień.
– Szkoda jej – stwierdziła na wstępie. – Ale sama się prawie prosiła… Ja tam nie wiem, kto jej się tak przysłużył, bo niejednemu za skórę zalazła, a i to jeszcze, że z latami co i raz się gorsza robiła, to przez chłopów chyba… Wie pan, jak to jest, swojego nie miała, przebierała w rozmaitych, no i tak po trochu, po trochu, nie było w czym przebierać. Dobrze się trzymała, nie powiem, ale co innego trzydzieści, a co innego pięćdziesiątka, ostatnimi czasy to już takiego kręćka dostała, że nie na nią lecą, tylko na jej pieniądze. Bo miała pieniądze, i co i raz to więcej. Skąd…? A ja wiem…? Z pracy, z interesów, o, do interesów miała głowę, jak rzadko! Ja się na tym nie znam, o interesach więcej panu powie adwokat, no taki, wie pan, notariusz, plenipotent to się nazywa…? Znam go, pewnie, już z dziesięć lat się nią opiekuje, może trochę mniej, Meier van Veen się nazywa, też już go zaczęła trochę szczypać. Ale najwięcej to jej chyba dogodził ten Herbert…
– Jaki Herbert?
– A, taki młody, uczepiła się go, z piętnaście lat od niej młodszy, no nie powiem, piękny, baby na niego leciały, chciała go dla siebie… On nawet owszem, ale to już jakiś czas, ze cztery lata temu, albo nawet i pięć, spodobała mu się, ale mnie się zdaje, że tylko udawał. Trochę w niego włożyła, samochód dostał, papierośnicę złotą… Herbert Moeller się nazywa, to wiem. Dobrze udawał, aż nawet testament chciała na niego pisać, czasem tak do mnie mówiła, jakby do siebie…
– I napisała ten testament?
– Tego to nie wiem, van Veen chyba będzie wiedział. Ostrzegał ją, żeby nie. Awantury były, a od dwóch lat to już prawie jakby całkiem przepadł. Chodził koło niej taki jeden, budowlanymi rzeczami się zajmował, ziemią, nieruchomości to się nazywa, też z nim robiła interesy, a on owszem, tu kwiaty, tu kolacje, ale go nie chciała, starszy od niej, łysy… Ona chciała pięknych i młodych. A to już wiek nie ten, twarz nie ta, figura nie taka, grymasy różne stroiła, złośliwości robiła. Przeważnie na pieniądze.
– W jakim sensie na pieniądze? – zdziwił się inspektor.
– Zarobić nie dała. W tym swoim banku, w tej spółce. Niech tylko kto spróbował coś tam wykręcić, zaraz wyłapywała i jeszcze rozgłaszała. Natrząsała się z nich. Za gardło trzymała, można powiedzieć, a różni tylko zębami zgrzytali. Ja się nie znam, tyle wiem, co od niej słyszałam, chichotała tu, że od każdego pokazuje się lepsza…