Następnie sprawca czynu wybrał właściwy moment, co przyszło mu bez trudu, bo konsjerż-ochroniarz-złota rączka często dokonywał różnych napraw w różnych domach, jego małżonka zaś wietrzyła i podlewała, zajęci byli i nie mogli widzieć, co się dzieje gdzie indziej. Otworzył garaż, zapewne ręcznie, od środka, skoro Meunier jeszcze nie dokonał naprawy, klucze mu się przydały, pilota podrzucił z powrotem na miejsce, zamknął wrota od zewnątrz i spokojnie odjechał. Kiedy to było dokładnie, nie sposób odgadnąć.
Ze wszystkiego jednakże wynikało, że ów ktoś miał znakomite rozeznanie w sytuacji. Wiedział o romansie Ewy i Marcela, wiedział o ich wyjeździe, wiedział o samochodzie ukrytym w garażu, znał obyczaje ciecia, tkwił, można powiedzieć, w samym środku wydarzeń. A zatem musiał być znajomym, i to dobrym znajomym. Wręcz zaprzyjaźnionym i wtajemniczonym w sprawy intymne i prywatne.
Inspektor Rijkeveegeen rzucił się na listy nazwisk niczym głodny szakal na żer.
Rzecz oczywista, wykorzystując pomysł francuskiego gliniarza, współpracownikom grzebiącym w papierach polecił to samo, spisać wszystkie osoby, mające cokolwiek wspólnego z nieboszczką. Także nazwiska z jej notatek, kalendarzyków, korespondencji…
Przywaliła go cała piramida roboty, ale był człowiekiem spokojnym, systematycznym, metodycznym i doświadczonym. Także pracowitym. Umiał sobie ten cały nabój porozdzielać i uporządkować, aczkolwiek dopadły go kłopoty dodatkowe. Mianowicie z dokumentów ofiary jęło się wyłaniać coś dziwnego i wysoce podejrzanego. W jej papierach służbowo-prywatnych widniały notatki, dotyczące operacji finansowych, związanych, dziwna rzecz, z ubezpieczeniami. Umarł jakiś tam Kooij van Vuuren, zwyczajnie umarł, ze starości, w szpitalu, ubezpieczony był na życie ze wskazaniem numeru konta beneficjenta, ubezpieczenie wypłacono i niby co w tym niezwykłego? Nikt się nie czepiał, obrażonej i pokrzywdzonej rodziny nie było. Stara prostytutka wpadła pod samochód, dawno już wyszła z obiegu, ale tuż przed wyjściem, jeszcze na chodzie, ubezpieczyła się na życie, rozsądna kobieta, i również podała odbiorcę. No i cóż takiego, mnóstwo ludzi postępuje podobnie, jeśli nie mają naturalnych spadkobierców ani bliskich krewnych, ubezpieczają się na rzecz przyjaciela, sąsiada, kogoś, kto im pomógł czy pożyczył pieniędzy, i nic się przy tym nie dzieje. Co też ta cholerna Neeltje mogła tu dostrzec…?
Zwaliwszy badanie sekretów finansowych na fachowców, inspektor osobiście zajął się tym, co znał lepiej, mianowicie ludźmi. Sprawdzałby swoje spisy nazwisk do sądnego dnia, gdyby nie pomoc nakarmionego nimi komputera, który w błyskawicznym tempie wyłapał wspólnych znajomych. Ze wszystkich list, od Ewy Thompkins, od Marcela Lapointe, od Jantje Parker i z notatek, notesów i kalendarzyków Neeltje wyszło zaledwie jedenaście osób, które znali wszyscy i które znały się wzajemnie. Ponadto szesnaście sztuk znało się częściowo.
W dodatku wśród prywatnych notatek Neeltje pojawił się jakiś Soames Unger. Ni przypiął, ni wypiął. Istniał wyłącznie na papierze, wśród znajomych go nie było i nikt o nim nic nie wiedział. Neeltje van Wijk zapisała go sobie trzykrotnie, w różnych miejscach i w różnym czasie, przy czym środkowy zapisek opatrzony był wielkim znakiem zapytania, ostatni zaś trzema wykrzyknikami. Kolejność zapisków sama wynikała z miejsc, w jakich zostały ulokowane. Poza wszystkim, wcale nie musiał to być człowiek, imię i nazwisko mogły stanowić rodzaj symbolu, względnie hasła, którym określiła swoje odkrycie.
Mimo iż komplikacje natury służbowej natrętnie pchały się na pierwsze miejsce, inspektor Rijkeveegeen, natchnieniem wiedziony, zaczął od Jantje.
– Przecież panie rozmawiały na wszystkie tematy – rzekł łagodnie. – Pani van Wijk nie miała bliższej przyjaciółki, musiała zwierzać się pani ze swoich niepokojów, problemów… Każdy człowiek potrzebuje kogoś zaufanego, komu może wyjawić gnębiące go zgryzoty.
Jantje Parker zgodziła się z nim dość niechętnie.
– Czy, na przykład, słyszała pani od niej nazwisko Soames Unger?
Jantje ożywiła się wyraźnie i łypnęła okiem. Wyglądało to tak, jakby oczekiwała zupełnie innego pytania, przeciwko któremu z góry stawiała opór. Soames Unger nieco ją odblokował.
– Tak. Raz jeden… Nie, dwa. W zeszłym roku osobiście, a później przez telefon. Ona… To był ktoś… Ona coś odkryła.
– Zatem ktoś czy coś? Nazwisko człowieka czy ogólna nazwa osiągnięcia?
– A wie pan, że nie wiem – zawahała się Jantje. – Zdawało mi się, że Neeltje mówi o facecie, ale teraz, kiedy podsunął mi pan taką myśl…
– Oczywiście pamięta pani te rozmowy?
– W pewnym stopniu. Były dla mnie niejasne. Rok temu, akurat jak przyjechałam, taka jakaś była rozgorączkowana, pełna emocji. Powiedziała mi, bo oczywiście zainteresowałam się… Nie powtórzę tego dokładnie, nie przywiązywałam do jej słów dostatecznej wagi, poza tym nie znam się na jej dziedzinach wiedzy, ja pracuję w sztuce, rzeźba średniowieczna, rzeczoznawstwo, aukcje… Bankowość, finanse… to mi jest obce.
– Nic nie szkodzi, niech pani powie, co pani pamięta.
– Mówiła wtedy, że wykryła wspaniałe przestępstwo. Rozwodziła się nad pomysłowością ludzką. Miało to być połączenie… jak by tu powiedzieć… prymitywnego wścibstwa z najnowszą techniką. O, właśnie, takiego określenia użyła, co mnie trochę zaintrygowało, prymitywne wścibstwo i najnowsza technika. Och, dużo mówiła na ten temat, szalała przez cały wieczór, ale to chyba nie ma sensu i nic panu nie da…
– Nie szkodzi, mamy dużo czasu. Chętnie posłucham.
Pani Parker, ściągnięta do mieszkania nieboszczki przyjaciółki, rozejrzała się odruchowo i wręcz bezwiednie sięgnęła do barku. Niczym pani domu, najwidoczniej czuła się tu prawie jak u siebie, wyciągnęła koniak, wodę mineralną, kieliszki i szklanki. Nie bacząc na to, co czyni, pochłonięta wspomnieniami, urządziła prawie przyjęcie, które inspektor bez chwili namysłu zaakceptował.
– Kiedyś byli tacy chłopcy – rzekła w zadumie. – Gońcy pocztowi, czy jak ich nazwać… Może giełdowi? To dziewiętnasty wiek. Przychodziły depesze, pędzili, żeby je oddać adresatom, informacje o rozmaitych odkryciach, tu kopalnia złota, tam diamentów, gdzie indziej znaleziono miedź, nie wiem co jeszcze… Ktoś umarł, ktoś podjął decyzję i coś podpisał… Każda taka wiadomość oznaczała ruch na giełdzie, hossę czy bessę, zyski albo straty… Jeśli taki chłopiec potrafił czytać i nie miał skrupułów, wiadomość zawartą w depeszy przekazywał komuś umówionemu i ten ktoś korzystał, kupował albo sprzedawał akcje, bogacił się… Niekiedy chłopiec specjalnie zwlekał z dostarczeniem adresatowi, żeby ten jego ktoś zdążył. To samo, jeśli chodziło o statki handlowe, one już wtedy były ubezpieczone, sięgnęło to początków Lloyda, wystarczyła malutka wiadomość, że statek na pewno się rozbił i zatonął albo przeciwnie, że rozbił się, ale ładunek uratowano. Tyle rozumiem i zapamiętałam, bo brzmiało to bardzo romantycznie. A nawet sam fakt, że okręt już nadpływa, już go widać… Przyrównała to do czasów współczesnych.
Inspektor musiał zdobyć się na cierpliwość, bo pani Parker rozejrzała się, znalazła cytrynę, przyniosła z kuchni nóż, przekroiła ją i wcisnęła trochę soku do szklanki z wodą mineralną. Poszedł nawet za jej przykładem.
– No i jak przyrównała…?
– Nie wiem – westchnęła pani Parker, popijając koniaczek doprawioną wodą. – Ale brzmiało to jakoś podobnie. Ktoś umarł, ja o tym wiem… Mówiła do mnie, więc to ja miałam wiedzieć. Ubezpieczenie na życie, polisa, ktoś podejmuje pieniądze. Dowiaduję się wcześniej, mam dostęp do komputera, na komputer kładła wielki nacisk, ale naprawdę nie mam pojęcia, jak to się ma do tych chłopców z depeszami. Kto pierwszy, ten lepszy, powtórzyła to wiele razy. Triumfowała. Ale chyba tylko częściowo, nie była pewna, nie zrozumiałam sedna rzeczy.