Inspektor odpowiedział mu tak, jak odpowiadają wszystkie policje świata. Jeśli sprawa nie dotyczy zbrodni, nikt się o niczym nie dowie…
No i dobrze. Posępny i zdeterminowany Marcel złożył zeznania.
Od następnego dnia po przyjeździe Ewy aż do chwili powrotu, dokładnie, o ile wie, stwierdzonego, przebywał w Cabourg, nie oddalając się stamtąd ani na moment. Gdyby pan inspektor miał możliwość spędzać czas z taką kobietą, też by się nie oddalał. Ludzie ich widzieli, rzecz jasna z wyjątkiem chwil wymagających intymności, bo poza tym nie ukrywali się, plaża, restauracje, kasyno… Usługująca osoba bywała w domu codziennie, widziała ich. Nie zna szczegółów zbrodni, ale rozumie, że wszystko nastąpiło w Holandii, choćby się skichał, nie dałby rady, jechać tam, zabić babę, gdzieś ją zawieźć, wrócić… Mowy nie ma! Problem dla niego stanowi nie żadne alibi, tylko Ewa. Ewa! Przed nią ukryć kontakty z tym potworem… O, najmocniej przeprasza, ze świętej pamięci Neeltje…
Inspektor uwierzył mu w połowie. Alibi, rzecz oczywista, musiał sprawdzić dokładnie, chociaż nie wiązał z nim żadnych nadziei, mając w pamięci opis sprawcy, uzyskany od jedynego świadka. Demoniczna uroda Marcela rzucała się w oczy, lekka asymetria pięknej twarzy tym bardziej, nie mogło to zostać pominięte i zapomniane przez kobietę! Nie on znajdował się na parkingu w Zwolle.
Ale reszta wiedzy o Neeltje i jej otoczeniu mogła okazać się cenna.
Z rozbrajającą szczerością Marcel wyznał, iż na początku znajomości z ofiarą, zanim jeszcze odziedziczył spadek, wszedł w pewnym stopniu w rolę żigolaka. Podjął już pracę w nieruchomościach, ale niewiele z tego miał, przyjmował zatem jej pomoc, brał prezenty, jasne, że nad wyraz dyskretnie, bo ani ona nie chciała ujawniać faktu opłacania gacha, ani gach się nie rwał do rozgłaszania, nikt zatem o tym związku nie wiedział, sfinansowała mu ze trzy transakcje, bardzo korzystne, po czym zaczął wychodzić do przodu. Przed dwoma laty uprawomocnił się jego spadek…
Inspektor Rijkeveegeen na wszelki wypadek poprosił o szczegóły dziedziczenia spadku. Marcel nie miał oporów.
W zasadzie był to spadek po matce. Ojciec umarł znacznie wcześniej, zabiło go ciśnienie i upór. Nie stosował się do opinii lekarzy, wiedział lepiej, zawsze wszystko wiedział lepiej, uważał, że nic mu nie będzie, no i przesadził. Dostał rozległego wylewu w domu, żadna pomoc nie nadeszła, bo służba już wyszła, a matka…
Tu zawahał się jednak. Pomilczał chwilę, popatrzył w okno i wzruszył ramionami.
– I tak to kiedyś trzeba będzie powiedzieć – rzekł z niechęcią. – Nie jest mi przyjemnie, ale trudno… Matki też nie było, wróciła rano kompletnie pijana i nawet do sypialni nie dotarła, padła w progu salonu i zasnęła na swoim futrze. Tak ich obydwoje znalazła dochodząca pomoc domowa, matkę śpiącą na podłodze i ojca w gabinecie, już nieżywego. Nic nie poradzę na to, że moja matka była alkoholiczką.
– A pan gdzie był wtedy?
– W Anglii. Nasze stosunki rodzinne już wcześniej mocno się rozluźniły. O śmierci ojca dowiedziałem się z dużym opóźnieniem. Przez to całe wydarzenie, zgódźmy się, że okropne, nastąpiły komplikacje ze spadkiem, bo matkę usiłowano oskarżyć o nieudzielenie pomocy… Wybronili ją lekarze, z jednej strony jej alkoholizm od dawna był stwierdzony, poddawała się leczeniu, ale nie pomagało, a z drugiej autopsja wykazała, że w chwili jej powrotu ojciec nie żył co najmniej od trzech godzin. Oskarżenie upadło, ale spowodowało poślizg spadkowy.
Inspektor złożył wyrazy współczucia i spytał, co dalej, bo Marcel znów zamilkł, westchnął i popatrzył w okno.
Dalej okazało się, że ojciec wszystko zapisał matce jako dożywocie, a syn miał dostać swoje dopiero po jej śmierci. Majątek w ogóle był znacznie mniejszy niż się spodziewano i dopiero po śmierci matki, przed trzema laty, wyszło na jaw, że była ubezpieczona na sumę około dwóch milionów dolarów, na rzecz syna. Ubezpieczył ją ojciec dawno temu, w okresie swojej prosperity, kiedy jej skłonność do alkoholu jeszcze się nie ujawniła. Składki płacił bank, złożono na ten cel odpowiednie fundusze. Mimo to jednak znów pojawiły się przeszkody, towarzystwo ubezpieczeniowe kręciło nosem, że nic nie wiedziało o chorobie ubezpieczonej, alkoholizm to choroba, ale ponownie wystąpili lekarze, bo choroba chorobie nie równa. Matka mogła jeszcze długo pożyć, gdyby nie to, że po pijanemu spadła ze schodów w Sacre Coeur i zabiła się na miejscu. Na oczach licznych wycieczek, świadków było zatrzęsienie, nikt jej nie popchnął, niczego szczególnego nie zrobiła, potknęła się zwyczajnie na samej górze i cześć. Zatem w końcu synowi wszystko wypłacono.
– Miało to jakiś związek z Neeltje van Wijk? – spytał inspektor.
– Podwójny – przyznał Marcel. – Po pierwsze, skończyłem z tą kretyńską rolą pazia i zacząłem się od niej odrywać, a po drugie, zainteresowała się moim spadkiem. Polisą. Właśnie w tym mi dopomogła. W swoim komputerze miała nieograniczone możliwości, podłączona była do rozmaitych sieci, lepiej się na tym znała niż ja, więc szczegółów technicznych panu nie podam. No i przy tej okazji dokonała jakiegoś odkrycia. Pamiętam jeden taki wieczór, kiedy przyszedłem do niej po dość długiej przerwie, nastawiony na wyrzuty i awantury, ona zaś była rozemocjonowana do nieprzytomności. Wydawała okrzyki triumfu, na coś trafiła, złego słowa mi nie powiedziała, przeciwnie, wyrażała wdzięczność, bo to podobno dzięki mnie, szalała ze szczęścia, a co mnie zdziwiło najbardziej, to wyjątkowe zjawisko, nie pchała się do… no, jak by tu… do seksu. Nie ciągnęła mnie do łóżka tak natrętnie, jak zazwyczaj, cóż, rozumiem, brutalnie to brzmi, nie powinienem tego mówić, ale… Tak było, czy ja wiem, może to dla pana cecha istotna…?
Inspektor potwierdził, owszem, istotna. I kiedy dokładnie przytrafił się ten niezwykły wieczór?
Po dość nawet krótkim grzebaniu w dokumentach i kalendarzach Marcel podał mu datę. Miała ścisły związek z załatwianą wówczas transakcją, mógł ją zatem skojarzyć z właściwym okresem. Inspektor też sobie coś niecoś skojarzył.
– Czy padło może wówczas jakieś nazwisko…?
– Padło, rzeczywiście – odparł zaskoczony lekko Marcel. – Zaraz, jakieś obce mi… Moment, przypomnę sobie, mam pamięć do nazwisk, w moim zawodzie to niezbędne. Harper…? Nie… Unger! Soames Unger. Tak wykrzykiwała, Soames Unger, ja mu pokażę Soamesa Ungera!
– Czy wyjaśniła może, kto to jest?
– Nie, nic więcej. Już ani słowa o całym odkryciu, jej euforia, niestety, zmieniła nieco kierunek…
Inspektor pomaltretował Marcela jeszcze trochę pytaniami o rozmaitych ludzi i poszedł, bardzo zadowolony. Tak intensywnie zastanawiał się przy tym nad cholernym Soamesem Ungerem, który znów przeistaczał mu się w symbol lub hasło, że omal nie zapomniał o czekającej cierpliwie pani Parker.
No i natychmiast po jego powrocie do Amsterdamu nadeszła owa przełomowa chwila.
O ludzkiej stronie wiedział już tyle, że techniczne szczegóły afery stały mu się niezbędne. Zwołał malutką konferencyjkę z udziałem kontrolerów bankowych, którzy mieli dość rozumu, żeby wyniki swoich badań dostarczyć w postaci licznych wydruków, bo posługiwanie się wyłącznie ekranami komputerów byłoby nieco uciążliwe. W pomieszczeniu znalazło się mnóstwo papieru.
Na zewnątrz lał deszcz. Holandia jest krajem czystym o wielkiej obfitości utwardzonych nawierzchni, deszcz jednakże robi swoje, a zbyt krótko lał, żeby idealnie umyć wszystkie jezdnie i chodniki. Jakaś ilość kurzu, pokrywającego całą Europę, zamieniła się w błoto.