– Ale człowiek musi w tym tkwić! – zaprotestowałam. – Hasło, samo z siebie, takiej roboty nie odwali. I zwłok do bagażnika nie wepchnie!
– Owszem, zgadza się. Tyle że nie wiadomo kto to jest, nikt go nigdy na oczy nie widział, nie wiadomo, czy jakiś Soames Unger w ogóle istnieje, ale zdaje się, wszystko na to wskazuje, że ta baba go dopadła. Odgadła. Jakim sposobem nie wiem i nie będę wnikał. Musiała się z czymś zdradzić, najprawdopodobniej on ją kropnął, Rijkeveegeen podejrzewa, że jest to ktoś ze znajomych, ale pytanie kto. Ma taki cień nadziei, że ten drugi papierek nie pani zgubiła, tylko on. A może…? Ponadto, i to jest druga sprawa, pani jedna go widziała…
– Ja jedna i ja jedna! – prychnęłam. – Już setny raz to słyszę!
– Bo to fakt, nieodwracalny. Nic pani to nie mówi?
Nie wdawałam się w pogawędkę z faktem, bo poukładałam już papierki i pilnie zaczęłam wczytywać się w ich treść. Na większości znajdowały się tylko numery kart kredytowych i ewentualnie miejsce załatwiania transakcji. Skąd, na litość boską, miałam wiedzieć, czy to moje?
– Niech pan zaczeka. To będzie trwało do uśmiechniętej śmierci, pięciu kart używałam, a może i sześciu, trzeba spisać ich numery i razem będziemy sprawdzać. Pan również. Sto piw może pan wypić, zanim skończymy, i też wywietrzeją. Łaska boska, swoją drogą, że ich nie darłam!
– A dlaczego pani nie darła? – zaciekawił się Górski, pośpiesznie sięgając po część tego śmietnika.
– Bo mi się nie chciało. Tyle darcia…? Jak pierze. Poza tym pogniecione lepiej się palą.
Znalazłam karty, porządnie wypisałam ich numery i przystąpiliśmy do okropnej pracy. Gdzieniegdzie przytrafiało się nazwisko, niestety, moje. Do niczego. Usilnie starałam się przypomnieć sobie papierek, który leżał za kołem, czy on nie był trochę większy niż te bankomatowe? Chyba był… Ale wśród moich też przytrafiały się większe…
I wreszcie Górski trafił.
Siedział nad kartką i siedział, porównywał ją ze spisem numerów, przetarł nawet oczy, wreszcie sapnął i odchylił się na oparcie krzesła.
– Albo źle widzę, albo znalazłem – oznajmił niepewnie. – Albo posiada pani jeszcze jakąś kartę…
– Posiadać, posiadam, ale jej nie używałam, bo ona trochę inna i od czego innego.
– No to ta się nie zgadza… Nie ma u pani takiego numeru.
Wyrwałam mu z ręki papierek, z tych nieco większych, i przyłożyłam do spisu. Rzeczywiście, nie moja!
– Bruksela – przeczytałam. – Total… To benzyna. Nie brałam benzyny w Brukseli, w ogóle tym razem w Brukseli nie byłam! Rany boskie, Ryjek-Wagon miał rację! Zbrodniarz płacił za benzynę w Brukseli i zgubił kwitek… Zaraz, jest tu jakaś data…? Jest! Osiemnastego sierpnia, to by się mniej więcej zgadzało… Nie, za wcześnie!
Robert Górski zmarszczył brwi.
– Kto tak powiedział?
– Ja. Bo co z tym samochodem robił przez trzy dni… A, rozumiem. Przygotował się, trzymał go w jakimś podziemnym garażu… No dobrze, więc podwędził Ewie samochód w sprzyjającej chwili, jechał z Paryża do Amsterdamu przez Brukselę, po drodze brał benzynę…
– Dlaczego nie wyrzucił kwitka od razu? – spytał Górski z taką naganą, jakby miał do faceta ciężką pretensję za głupie niedopatrzenie.
– Nie wyrzuca się tych kwitków od razu, najpierw trzeba odjechać. Dowód, że pan zapłacił, każdy oszust może wejść, postać przy kasie, kupić batonik za osiemdziesiąt groszy i nic więcej, benzynę pominąć. Sama byłam świadkiem, jak takiego szukali, ruszył spod pompy, ale nie uciekł całkiem, na parkingu się zatrzymał i siedział w wychodku. Ale mógł uciec, nie? Z tym że nie miał takiego zamiaru i później grzecznie przepraszał. Też odjeżdżam z kwitkami, dzięki czemu w samochodzie mam rosnący śmietnik.
– No tak, ale nikogo pani, o ile wiem, nie zabija. Gdyby miała pani w planach zbrodnię…
– Identycznie odjechałabym z kwitkiem, zapewniam pana. Nawet tym bardziej, żeby nie zwracać na siebie żadnej uwagi. Nie mógł pan znaleźć tego śmiecia na początku, a nie pod koniec roboty?
– I tak musimy przejrzeć wszystko do końca, bo nigdy nie wiadomo. A w dodatku powinienem się upewnić, że to jest wszystko, co pani przywiozła z podróży i nic więcej nigdzie się nie zaplątało. I niczego pani nie wyrzuciła.
– Wszystkie osoby, które mnie bodaj trochę znają, przed sądem zaświadczą, że nigdy niczego nie wyrzucam – powiedziałam stanowczo. – Nawet prawdziwych śmieci. Od czasu, kiedy wyrzuciłam komplet zdjęć, które wiozłam specjalnie dla trzech osób… No owszem, przez pomyłkę, ale kto mi kazał tak wściekle sprzątać? I w ogóle było to dawno, od tamtego czasu wszelkie sprzątanie powoduje u mnie paraliż ręki. Niech sobie Ryjek-Wagon sprawdza, ile mu się podoba, pan też może…
– Nie, ja nie muszę…
– W samochodzie też nic nie ma, mój siostrzeniec wziął go do mycia, szczątki ze środka zebrał do foliowej torby i przyniósł mi do domu, na wszelki wypadek, bo mnie zna. I rzeczywiście, pod fotelami leżała mała lupa, taka podróżna, mam na myśli samo szkło, wyleciało z oprawki. No dobrze, jedną rzecz wyrzucił, zawartość popielniczki. Ale jeśli… – rozzłościłam się nagle – ważne dokumenty przechowuję w używanej popielniczce, to znaczy, że nie ma co ze mną gadać, kwalifikuję się do zakładu zamkniętego i jestem Lukrecja Borgia. Więc niech on mi nie zawraca głowy!
Lubiłam Roberta Górskiego, po chwili zatem złagodniałam. Przyniosłam drugą torebkę i torbę plażową i sprawdziliśmy wszystko. Poza jednym grzebieniem, jednym przegranym biletem z wyścigów w St. Malo i dwiema muszlami po ostrygach, które, mimo zamknięcia w torbie, wyschły i wcale nie śmierdziały, nic tam więcej nie było. Muszle bardzo mnie ucieszyły, bo przedtem nie mogłam ich znaleźć. Widząc wyraz twarzy Górskiego, poczułam się zmuszona złożyć wyjaśnienie.
– Niech pan tak nie patrzy, przywiozłam je dla osób obcych ostrygom, specjalnie wybrałam największą z numeru zero i najmniejszą z numeru trzy, żeby pokazać różnicę. Umyłam je przedtem. Muszla jak muszla, o co chodzi?
Zdaje się, że Robert Górski upewnił się, że kontakty ze mną rozszerzają mu horyzonty przesadnie i nie do zniesienia, bo nie wdawał się w temat. Zresztą, był już chyba uodporniony. Wrócił do holenderskiej afery.
– No więc chcę pani powiedzieć i niech pani, na litość boską, raz wreszcie potraktuje to poważnie, że jest pani jedynym świadkiem, który gościa rozpozna. Z twarzy. I zezna, że on właśnie przyjechał tam samochodem, w którym znajdowały się zwłoki. Cokolwiek by im powychodziło z dokumentów, tylko pani go może przygwoździć. Zapewne nie wie, że zgubił ten kwitek, gdyby miał o tym pojęcie, już by panią rąbnął i podpalił w kominku…
– A, właśnie! – przypomniało mi się. – Niech ja wreszcie znajdę te długie zapałki!
– …a teraz to wyjdzie na jaw, bo będą go szukać, a skoro ma dostęp do rozmaitych sieci komputerowych, dowie się od razu.
– I co? Przyjedzie do mnie?
– Cholera go wie. Może wynajmie zawodowca.
– Mam szyby kuloodporne.
– O Jezu… Ale wychodzi pani z domu!
– Bardzo nieregularnie.
– Nieprawda! – zaprzeczył Górski z nagłą energią. – Codziennie rano i wieczorem daje pani kotom jeść! A on może mieć dużo cierpliwości, wystarczy poczekać za żywopłotem…