– Pewnie, że przywieźć, u mnie pójdzie każda ilość, sam wiesz. Co za cholera, że tej Mazowszanki nigdzie nie można dostać, a do herbaty najlepsza. I tak łaska boska, że masz ten wyjątkowy sklep koło siebie, aż się martwię, co będzie po waszej przeprowadzce.
– Sklep zostanie, a ja go znam. Będzie się pani przemeldowywać?
Prawie mnie przeraził tym przypuszczeniem.
– No coś ty, czy ja nie mam co robić? Musiałabym zmieniać wszystkie dokumenty, nowy dowód, nowy paszport…
– Paszport teraz chyba pani niepotrzebny?
– Na wszelki wypadek ja go wolę mieć. Nowe prawo jazdy, karta rejestracyjna, wszystkie banki, wszystkie urzędy, wariactwo! Zastanowię się nad tym w wolnej chwili.
– Już widzę tę pani wolną chwilę…
– Tadziu, nie strasz!
Tadzio zachichotał i zgodził się napić piwa. Myśl o zmianie meldunku czym prędzej wyrzuciłam z głowy, bo mnie dławiła.
– Co za cholera jakaś – powiedziałam z irytacją – że w żadnym innym kraju takie kłopoty nie istnieją, człowiek zmienia adres, wpisują mu to gdzieś tam i po krzyku, niczego zmieniać nie musi, a u nas kołomyja i szaleństwo…!
Zreflektowałam się.
– Nie, nie słuchaj, przesadzam. Jakiś dokument zmienia, ale przechodzi to ulgowo, a reszta na gębę. Ale u nas jest to ciągle katorga. Galery. Roboty ciężkie…
– No to i tak przecież pani sama mówi, że dwa pokolenia grzęzły w ustroju i teraz się to za nami wlecze – przypomniał Tadzio trzeźwo. – A sejm…
– Nie rozmawiaj ze mną o polityce! – wrzasnęłam okropnie. – Kicham na przemeldowanie, mieszkam u ciebie, moje zwłoki w trumnie będą w twoim przedpokoju stały! On długi, trumna się zmieści!
Urocza wizja wcale jakoś Tadziem nie wstrząsnęła. Jego przedpokój znałam doskonale, ponieważ nie tak dawno był to mój przedpokój, wymieniliśmy się lokalami, wszystko było własnościowe i nikogo to nie obchodziło. Jedyny kłopot sprawiała korespondencja, która przychodziła rozmaicie, to do mnie, to do niego, i musiał mi ją przywozić. Niekiedy z opóźnieniem, dzięki czemu udawało mi się unikać niektórych uciążliwych zaproszeń. Ale oficjalnie wciąż mieszkałam tam, a nie tu, i tajemniczy cudzoziemiec z wadą wymowy, z hipotetycznej Australii, wcale nie stanowił żadnej niezwykłości. Numer mojej komórki dostałby zapewne od razu, gdyby trafił na Tadzia, a nie na jego szwagra.
Tadzio jechał do pracy na nocny dyżur, musiał się zatem oddalić. Ledwo wyszedł, zadzwoniła Martusia.
Emocje wystrzeliły ze słuchawki od pierwszego słowa.
– Słuchaj, niesamowite! Znalazłam ją, ona ze mną rozmawiała, jakbyśmy się znały od urodzenia, zdenerwowana jest potwornie, wszystko wie od tej Ewy, mąż jej na włosku wisi, a w dodatku gach jest podejrzany, nie może się z nim spotkać, ta Małga z nim rozmawiała, ale źle mówi po angielsku, a po francusku wcale, przyznał się chyba, komu co mówił, ale ona nie jest pewna czy to nazwisko, czy jakieś słowo, którego nie zna…!
Długim krzykiem udało mi się ją utemperować.
– Czekaj, zaraz, nie wszystko równocześnie! Spróbuj może jakoś po kolei, grzeczne wstępy możesz pominąć…
– Nie było żadnych wstępów, bo tam był pies, suka, wywęszyła mojego i rzuciła się na mnie, od razu zakochana. I na bazie psów, sama rozumiesz…
– Szczególnie, że zakochana…
– Zaraz, moment… Dlaczego…?
– Ewa też zakochana.
– A… Wiesz, że masz rację, chyba rzeczywiście, jakoś nam się tak weszło w temat! Tam były dzieci i mąż, ale myśmy siedziały w kuchni, a oni oglądali telewizję, jakąś kasetę mieli i chyba nawet nie zauważyli, że ja przyszłam. No więc tak, Ewa szaleje, o inne Kuźmińskie wcale jej nie pytałam, bo nie było potrzeby, a to był jakiś zaprzyjaźniony znajomy, ten, który im wynajął willę nad morzem, uprzejmość zrobił, więc ona jest pewna, że się orientował i mógł powiedzieć każdemu, nie żeby plotki robił, ale tak zwyczajnie, gdyby ktoś się zdziwił, że w środku sezonu, ma własny dom na plaży, a jedzie gdzie indziej…
Mimo lekkiego pomieszania jednostek ludzkich doskonale ją rozumiałam. Wskoczyłam z własnymi pytaniami.
– A dokąd pojechał?
– Podobno do Norwegii.
– To przynajmniej wytłumaczalne, do Norwegii jeździ się tylko w lecie. Ma żonę i dzieci?
– Kto?
– Ten znajomy od willi.
– Nie wiem… Zaraz, ma! Jedno w wieku szkolnym. I żonę, owszem. O Boże, żona też mogła powiedzieć!
– Znakomicie. Pół Europy wiedziało, że ten, jak mu tam, o, masz ci los, nawet nie wiem, jak się nazywał, gach Ewy, przyjechał z podrywką i muszą się ukrywać przed mężem. Pytanie, czy komukolwiek przyszedł do głowy jej samochód, mogła lecieć samolotem, nikogo to zazwyczaj nie obchodzi. Czekaj, ale przecież nie o tym z nią miałaś rozmawiać!
– A o czym? – zaniepokoiła się Martusia.
– O niej samej. Czy Małga Kuźmińska komuś o tym nie powiedziała! Bo skoro wiedziała wcześniej… Wiedziała?
– Wiedziała. Nawet obie z tą Ewą rozmawiały i Małga Ewie radziła, chyba nawet to ona, ta Małga, wymyśliła, żeby schować samochód u Marcela w garażu… O, widzisz! Gach ma na imię Marcel!
– No i co? Mówiła komuś?
Martusia milczała przez chwilę.
– Wiesz… Nie wiem. Taka byłam przejęta, że teraz muszę się zastanowić. Mam wrażenie, że tak, ale przecież… Zbrodnia była w Holandii, nie? A samochód w Paryżu! A ona, jeśli nawet rozmawiała, to w Krakowie! To jak to sobie wyobrażasz? Jak takie gadanie mogło przelecieć przez pół Europy?
– Do Unii weszliśmy – mruknęłam. – Wieść gminna nie zna granic ni kordonów…
– A przed Unią znała? – zainteresowała się Martusia gwałtownie.
– Nie. Też nie. Chociaż nawet telegrafu na drucie nie było.
Martusia z drugiej strony jakby się nieco zachłysnęła.
– Słuchaj, Joanna, co ty do mnie mówisz? Co to jest telegraf na drucie? Czy my teraz musimy rozmawiać jakoś technicznie? Może ja zawołam moją córkę, ona jest lepsza w te klocki ode mnie…
– Nie, dziecku daj spokój. Nie wiem, co to jest telegraf na drucie, ale wiem, że wybuchowym zjawiskiem okazał się kiedyś telegraf bez drutu. Więc taki na drucie musiał przedtem istnieć, nie?
– No… Chyba musiał…
– A jeszcze wcześniej i na drucie nie było, tylko dymy i tam-tamy…
– Nie dobijaj mnie! – jęknęła Martusia rozpaczliwie. – Naprawdę przestałam rozumieć, o czym my mówimy! Co to ma do rzeczy?!
– Nic – wyjaśniłam niecierpliwie. – Ja przez cały czas myślę, a myślenie szkodzi. Rzecz w tym, że jeśli rozmaite wiadomości rozchodziły się po świecie bez żadnych wynalazków, tym bardziej teraz się mogą rozchodzić. Ona, ta Małga w Krakowie, w parę osób siedziała przy piwie albo winie, w gościach była albo co, o kradzieżach samochodów gadali, komuś podwędzili pojazd ze strzeżonego parkingu, ktoś inny się zmartwił, że mu z lotniska rąbną… albo co… jej się wyrwało, że można zostawić w czyimś garażu, jej przyjaciółka właśnie i tak dalej… Tak mi się to wyobraża i usiłuję dopasować wyobrażenia do rzeczywistości.
Martusia znów myślała przez chwilę.
– Nie mogłaś powiedzieć tego wszystkiego wcześniej? – spytała z wyrzutem. – Ja na taki pomysł nie wpadłam, a kazałabym jej przypomnieć sobie, z kim i o czym rozmawiała. W okresie turystycznym po Krakowie plączą się zagraniczni goście, ona angielski zna słabo, ale niemiecki bardzo dobrze.
– Niemiecki nam akurat potrzebny jak piąte koło u wozu…
W rezultacie, po tej rozmowie, uznałam za słuszne zadzwonić do Roberta Górskiego, nie bacząc na godzinę…
Wtedy właśnie przez Górskiego zaczęły do mnie gęściej docierać wieści o poczynaniach inspektora Ryjka-Wagona.