Do właściwej stacji benzynowej w Brukseli trafili wręcz błyskawicznie. Niestety, klienta, który przed miesiącem brał benzynę, sam ją sobie nalewał, nie próbował podpalić obiektu, nie zdemolował butiku, nie uciekł bez płacenia rachunku, krótko mówiąc, nie odznaczył się niczym szczególnym, nikt nie zdołał zapamiętać. Mógł być rudy, łysy, brodaty, a nawet żółty i skośnooki, beznadziejne. Może gdyby wystąpił w rytualnym stroju czarownika któregoś z plemion środkowoafrykańskich… a i to wątpliwe.
Inspektor Ryjek-Wagon złapał się zatem za sprawę od przeciwnej strony. Miał swoich podejrzanych i nic nie stało na przeszkodzie, żeby sprawdzić ich alibi. Gdzie też znajdowali się owego dnia, wymienionego na kwitku, co robili i kto to może potwierdzić?
Bardzo szybko wyszło na jaw, że jedynym niewinnym, który i tak już właściwie odpadał, okazał się Marcel Lapointe, dokładnie w owym czasie zakotwiczony w Cabourg. W żaden absolutnie sposób nie mógł znajdować się równocześnie na kolacji w Grand Hotelu i na stacji benzynowej w Brukseli, a obecność jego stwierdzili wszyscy kelnerzy restauracji. Znali tych państwa doskonale i byli pewni, że akurat w tym tygodniu dzień w dzień widzieli ich przy zarezerwowanym stoliku.
Reszta jakby się złośliwie zmówiła. W końcu był to okres wakacyjny, tempo pracy osłabło, interesy uległy drobnemu zawieszeniu, nikt nie zajmował się niczym regularnie. Porządkowali papiery w swoich biurach, łowili ryby w odludnych okolicach, zwiedzali obce miasta, siedzieli w domu w damskim towarzystwie… o ile można to określić mianem „siedzieli”… Zażywali kąpieli, żeglowali, uprawiali jakieś sporty, odbywali małe spotkanka, podróżowali dla przyjemności, nocowali w przypadkowych hotelikach…
Rzetelnego, murowanego alibi nie miał nikt.
Wieczór dostarczenia zwłok Neeltje na parking w Zwolle wyglądał podobnie. Tu jednakże wymagany był dłuższy okres czasu lub też kilka kawałków czasu. Morderca, o ile nie miał wspólnika, musiał znaleźć się w Paryżu w chwili łapania narkomana pod domem Marcela, musiał odjechać później samochodem Ewy Thompkins, w decydującej chwili musiał brać benzynę w Brukseli i wreszcie zwizytować Zwolle w ściśle ustalonym momencie. Te trzy daty, trzy terminy, nie ulegały wątpliwości. Pomiędzy nimi musiał odbyć podróż z Francji do Holandii, musiał coś zrobić ze swoim samochodem i w jakiś sposób przemieszczać się bez niego z jednego miejsca w drugie i nie było na to siły. Gniótł go przymus wielokrotny i wszechstronny. W ostateczności mógł skądś dokądś lecieć samolotem, pod jakimkolwiek fałszywym nazwiskiem, coś powinno być wpisane na listę pasażerów… ale przy stosunkowo niewielkich odległościach nie bardzo to skraca czas podróży, biorąc pod uwagę dojazdy do lotnisk i wszelkie manipulacje w salach odpraw, samochodem niekiedy wypada szybciej. Wypożyczonym może…? Ukradzionym, tak jak Ewy…?
Całe grono podejrzanych ogólnie pędziło żywot ruchliwy. Konferencje, narady, międzynarodowe kontakty osobiste, towarzyskie i służbowe, obowiązkowe przyjęcia, tysiączne sposoby załatwiania najrozmaitszych spraw, wszystko to powodowało, że każdy mógł znikać z ludzkich oczu w jednym miejscu i pojawiać się w innym, zazwyczaj w licznym towarzystwie, dzięki czemu po krótkim czasie nikt już nie pamiętał kiedy, kogo i gdzie widział.
Inspektor męczył się jak potępieniec i przygniatał swoich ludzi. Artystyczne, ukradkiem wykonane podobizny wszystkich podejrzanych wysłał do Polski z cichą nadzieją, że jedyny naoczny świadek kogoś rozpozna.
Naoczny świadek, niestety, okazał się bezużyteczny.
Właśnie przy okazji rozpoznawania uzyskałam bieżące informacje, bo Górski przyleciał ze zdjęciami osobiście. Znając mnie nieco, właściwie wybrał przynętę i nie pożałował plotek, pewny, że prawdziwych, prywatnych tajemnic chwilowo nie ujawnię i nazwiskami się szastać nie będę. Z zachwytem wysłuchałam sprawozdania z co atrakcyjniejszych zeznań.
– Nie uważa pan, że Ryjek-Wagon ma ślepy fart? – rzekłam w podziwie. – Nie uważa pan, że każdy z was, z dochodzeniówki, w marzeniach sennych podobne rzeczy widzi?
– Co pani ma na myśli? – zainteresował się podejrzliwie Górski.
– A chociażby taki Marcel Lapointe. Wyobraża pan sobie, ile czasu i wysiłku oni by zmarnowali, gdyby nie chciał nic mówić? A on powiedział, wystarczyło potem sprawdzić, nie? Nawet posługiwanie się nazwiskiem nieżywego chłopaka uległo chyba przedawnieniu?
– Uległo, istotnie.
– A on, raz się kiedyś przedstawiwszy, dokumentów tego, jak mu tam, Moellera, nie pokazywał, więc posługiwanie się cudzymi dokumentami odpada. A romans, jako taki, nie jest karalny.
– Toteż właśnie. Ma pani rację, facet niegłupi, nie chciał swędu koło siebie, wyrypał prawdę. Oczywiście mógł nałgać, ale Rijkeveegeen sprawdził i tych rodziców, i te spadki, i te polisy, i tak dalej. Cichutko, bez szumu, wszystko się zgadza. Nawet studia odpracował uczciwie, chociaż jakiś jeden wywijas musiał mu się przytrafić, bo dyplom ma na własne nazwisko, prawdziwe. Ale gdyby każdy mówił prawdę, nieszkodliwą dla siebie, nasze życie byłoby połowicznym rajem. Utopia. Obejrzy pani te gęby…?
Wdałam się już w tę całą okropną historię, przez dobre serce zapewne, bo holenderskiemu inspektorowi szczerze współczułam. Bez oporu zgodziłam się oglądać. Na zdjęciach ujrzałam same obce twarze, nikt nie był podobny do faceta z parkingu, jeśli innych podejrzanych Ryjek-Wagon nie miał, leżał martwym bykiem. Podsunęłam myśl, żeby szukał po ludziach, którzy mają liczne kontakty ze społeczeństwem, nawet z kilkoma społeczeństwami, bo tych samotnych nieboszczyków towarzystwa ubezpieczeniowe miały w różnych krajach, ale okazało się, że Ryjkowi-Wagonowi też to przyszło do głowy. Wśród niepodobnych podejrzanych znajdowali się adwokaci, notariusze, lekarze, ktoś z ewidencji ludności, ktoś tam z zakładów pogrzebowych, jeden dziennikarz, jacyś od nieruchomości, kupna, sprzedaży, remontów i tak dalej i, oczywiście, pracownicy instytucji ubezpieczających. Wyczerpał chyba listę możliwości, bo i sama nie umiałam już nikogo więcej wykombinować.
Wszystko to byli znajomi ofiary. Wnioskując z jej satysfakcji po odkryciu kantu, nie tylko mordercę znała, ale też płonęła do niego dziką nienawiścią, czyli musiał jej się ciężko narazić. Podobno jednak tego rodzaju uczucia żywiła do wszystkich facetów, którzy nie chcieli na nią lecieć, a znalazło się ich dużo. Nie była, zdaje się, zbyt pociągająca.
Za to, tu inspektor Ryjek-Wagon uczuł widocznie potrzebę pochwalenia się, bo inaczej nie miał powodu zwierzać się Górskiemu, wyszedł na jaw kolejny etap zbrodni. Liczne przymusy, ciążące na mordercy, spędzały mu sen z oczu, inspektorowi, rzecz jasna, chociaż możliwe, że i Górskiemu też… i rozpętał całą akcję poszukiwania rozmaitych samochodów, w tym samochodu ofiary. Nie gardził również innymi rodzajami pojazdów mechanicznych i bardzo poważnie potraktował komunikat o dość niezwykłej kradzieży motocykla.
Zamieszkały w Zwolle dwudziestoletni młodzieniec, bardzo zdenerwowany, o poranku nazajutrz po podrzuceniu zwłok na hotelowy parking zameldował o kradzieży hondy. Spod domu. Przyjechał poprzedniego dnia około pierwszej po południu, z wakacji wrócił, ustawił motor jak zwykle, w stałym miejscu za śmietnikiem, zmęczony był trochę, deszcz zaczynał padać, więc już się nie ruszył. Rano zaś okazało się, że motoru nie ma.
Odzyskał swoją własność w błyskawicznym tempie, ponieważ jego honda stała sobie zaparkowana dokładnie przed komendą policji w Amsterdamie. Było to wydarzenie dostatecznie śmieszne, żeby nie umknęło od razu z pamięci osób zainteresowanych, ale nikt się nim nie przejął.
Dla inspektora Ryjka-Wagona stanowiło punkt wyjścia.