Выбрать главу

– On musiał zrobić tak – mówił Górski, powtarzając holenderskie poglądy – żeby mieć komunikację pod ręką. Od tyłu licząc, zostawił mercedesa z nieboszczką na tym parkingu, obok pani, poleciał na piechotę nieduży kawałek i tam musiał mieć samochód, żeby odjechać całkiem. Nie mógł ryzykować, że żadnej komunikacji nie trafi i będzie się plątał w pobliżu ofiary do uśmiechniętej śmierci. Więc podstawił sobie wóz wcześniej. Ale musiał wrócić do Amsterdamu po denatkę, jeszcze żywą…

– Zaraz – przerwałam, słuchając w skupieniu. – A nie umówił się z tą babą gdzieś bliżej, na przykład w połowie drogi? Nie stwierdzono czegoś takiego?

Górski pokręcił głową, pokiwał i znów pokręcił.

– Tu jest właśnie szkopuł i kwestia otwarta. Ona wyszła z domu żywa i zapewne dobrowolnie, ale dokąd pojechała, nie wiadomo, więc możliwe, że załatwił ją gdzieś po drodze. Jej samochodu na razie jeszcze nie odnaleziono, z tym że w tej kwestii Rijkeveegeen nie ma wielkich nadziei, bo jest przekonany, że on to pudło po prostu utopił w jakimkolwiek odludnym miejscu. Wody tam dużo.

– Za to odludnych miejsc raczej brakuje.

– Sama pani na takie trafiła. No, owszem, w sprzyjających okolicznościach… Ale zaraz, bo przedtem, podstawiwszy sobie komunikację, podwędził motor chłopakowi i już miał z głowy. Możliwe, że od początku zamierzał na tym akurat odcinku komuś coś ukraść.

– A ślady? Miał chyba tę obowiązkową banię na głowie…

– Ślady, ślady… To jakiś myślący facet. Miał banię, jasne, chłopak zostawił swój hełm na kierownicy, ale pomiędzy hełm i własny łeb włożył folię, taką zwyczajną foliową torebkę ze sklepu, zabrał ją później ze sobą, mikroślady folii owszem, wypatrzyli. Zaraz. Rijkeveegeen poszedł dalej, od tyłu do przodu, pojawiło mu się pytanie, gdzie w tym czasie znajdował się mercedes Ewy Thompkins, on, ten sprawca, jeździł nim czy też trzymał w upatrzonym miejscu, a jeździł swoim. Bo może go trzymał tam, gdzie ją zabił…?

– I co? – popędziłam go niecierpliwie.

– I dotarła nowa wiadomość. Jednak te komputery się przydają, na piechotę ludzie by się w tym grzebali do sądnego dnia. Z wypożyczalni samochodów. Jeden facet w tym samym mniej więcej czasie wypożyczył dwa samochody. Z dwóch wypożyczalni, z czego jedna na amsterdamskim lotnisku, odebrał go wcześniej, a druga… zaraz… oni mają te nazwy… w Amersfoort.

Zerwałam się z miejsca i popędziłam po atlas samochodowy.

– To na trasie do Zwolle!

– A gdzie miał jechać? Do Barcelony? Oba samochody odstawił na miejsce, zapłacił z góry, nikt by na to nie zwrócił uwagi, gdyby teraz komputery nie wyłapały. I oczywiście nazwisko w obu wypadkach to samo, Soames Unger.

– No to zgłupiał – zaopiniowałam stanowczo. – Albo taki bezczelny.

– Albo mu już zabrakło fałszywych dokumentów, bo prawo jazdy tam trzeba pokazać.

– Ale jakoś chyba musiał wyglądać?

– Nikt nie zapamiętał. Głównie załatwiał sprawę przez telefon, potem przyszedł, wsiadł do wozu i odjechał, ledwo im mignął w oczach. Rijkeveegeen wyliczył sobie, można powiedzieć, początek i koniec tej akcji. Facet pojechał do Paryża, zabrał mercedesa Thompkinsowej, wrócił nim, zaparkował w upatrzonym miejscu…

– Czym pojechał?

– Czymkolwiek. Samochodem wypożyczonym na inne nazwisko, samolotem na fałszywych dokumentach, pociągiem… Jakimś struplem, którego zostawił potem byle gdzie.

– Struplem, po autostradach…?

– Istnieją tam przecież jakieś podrzędniejsze drogi? Pociągiem wydaje mi się najprościej. W każdym razie wrócił mercedesem Ewy i zaczął tę polkę z samochodami. Wypożyczone poustawiał sobie w miejscach strategicznych, wyciągnął babę z domu, dowiózł do mercedesa, tam trzasnął…

– W mercedesie nie…?

– Mercedesem żywa nie jechała. Martwą wepchnął do bagażnika, podrzucił na ten parking, pani pod nos, wrócił wypożyczonym, oddał go…

– Doskonały organizator – pochwaliłam cierpko.

– …na lotnisku, wziął taksówkę, podjechał pod byle który hotel. Takich kursów lotnisko-hotele to oni mają zatrzęsienie, a pasażer nie musi im się przedstawiać. Rijkeveegeen próbuje ustalić, czy ktoś nie widział gdzieś zaparkowanego na dłużej samochodu, ma numery wszystkich…

– Beznadziejne. Sama gapiłam się przez miesiąc na idiotycznie zaparkowany samochód i do głowy mi nie przyszło spojrzeć na numery!

– Niektórzy patrzą. Nigdy nie wiadomo, ślepy fart może się przytrafić. Ale i tak większe nadzieje stwarza ta ludzka droga, to musi być ktoś ze znajomych, Rijkeveegeen przetrzepał towarzystwo dokładnie i sam jestem rozczarowany, że pani go na tych zdjęciach nie rozpoznała. Jest pani pewna, że przyjrzała mu się pani naprawdę porządnie?

– Nawet zdążyłam pomyśleć, że ileś tam lat temu dałabym mu się może poderwać – wyznałam ponuro i zamilkłam nagle. Zamyśliłam się.

Coś było. Jakieś mgnienie. Człowiek patrzy, przelatują ułamki sekund, nawet nie wie, że coś widzi. A jednak spostrzeżenie zostaje. Spostrzeżenie to za duże słowo, mniej, może drgnięcie…? Czego drgnięcie?

Wzrok. Obraz. Wszelkie moje myślenie przez całe życie składało się z obrazów, umykały mi rozmaite wrażenia z dźwiękami na czele, obraz trwał w najgłębszych zakamarkach pamięci. Musiało jeszcze coś być…

Straciłam z oczu własne mieszkanie i koty za szybą, widziałam zadeszczony, mroczny parking w Zwolle, twarz faceta, oświetloną bardziej od dołu niż od góry, przystojną, męską… Nie, twarz to za mało, czy nie mignęła mi w oczach jego sylwetka…? Odszedł od razu. Czy na pewno nie spojrzałam za nim, nie zdając sobie z tego sprawy…? Bo niby dlaczego błysnęła mi ta myśl o poderwaniu…?

Górski patrzył we mnie jak w obraz święty.

– Strasznie grubo to powiem i wręcz ordynarnie – rzekłam z wahaniem. – A to cienkie i maciupcie takie, że pod mikroskopem nie uświadczysz. Mam wrażenie… nie, mam cień wrażenia, że dostrzegłam go chyba jakoś w całości. Prawie się z nim zderzyłam, zderza się pan wtedy, kiedy pan nie widzi przeszkody, nie? Ale ja zderzyłam się PRAWIE, z czego wynika, że zobaczyłam go PRZED zderzeniem. Jak pan myśli, ile to mogło być czasu? Jedna tysięczna sekundy? Czy nie odwróciłam głowy, mówiąc „przepraszam”? Uważam, że nie, ale nie dam się zabić za to, że dobrze uważam, bo może źle…?

– I…? – powiedział Górski ze straszliwym naciskiem i dziką chciwością.

– I mam ten cień wrażenia, że została mi… nie w żadnej pamięci, tylko na dnie doznań wzrokowych… jego sylwetka. Cała, znaczy, figura, rozumie pan. Człowiek w całości. Wydaje się to niemożliwe, bo dużo pan widzi w całości, patrząc z bliska na szczegół, a mimo to, on był chyba do kogoś podobny. I niech pan nie robi sobie żadnych nadziei, bez wygłupów, ja nawet nie jestem pewna, czy sobie tego w tej chwili nie wymyśliłam, a już z pewnością nie zgadnę, jakie podobieństwo może wchodzić w rachubę, Dawid z tą swoją procą, Herkules Polikleta… nie, na żadnego z nich bym nie poleciała… już prędzej Apollo Belwederski, ale to też nie to… Może w ogóle tylko mi się wydaje, a może znaczenie miał strój? Ta czarna kurtka, lśniąca w deszczu, bardzo, trzeba przyznać, twarzowa… I może tego podobnego widziałam, kiedy miałam dwadzieścia pięć lat…?

– I kto to był?

– Kto?

– Ten podobny, jak pani miała dwadzieścia pięć lat?

– Pan się puknie w głowę. Kapitan Żeglugi Wielkiej na wczasach i chodził wtedy w dresie. Ale zapomnieć go nie mogę do dziś i pewnie nie ja jedna, bo powodzenie miał szaleńcze.

– Jak się nazywał?

– A cholera go wie. Na imię miał Zbyszek. Co najgorsze, to to, że nigdy się z nim nie przespałam.