Westchnęłam tak ciężko i z takim żalem, że Górski, poczuciem taktu chyba wiedziony, zrezygnował z tematu. Ewentualnie postanowił może szukać kapitanów Żeglugi Wielkiej o właściwym imieniu, nie bacząc na ich wiek, bo nie omieszkałam dość zgryźliwie zwrócić mu uwagi, że obecnie ów kapitan byłby już dawno na emeryturze. Wróciliśmy do aktualnego wątku ludzkiego.
– No dobrze, więc druga możliwość, znajomi, kto i komu powiedział o szczegółach tego całego romansu Ewy z tym, jak mu tam, Marcelem? Gdyby nie ta kradzież mercedesa… no i Gąsowska…
Kwestia kto, komu i co mówił, wciąż pozostawała otwarta, i to obustronnie. Inspektor Ryjek-Wagon musiałby chyba zastosować średniowieczne tortury, żeby wyzemdać ze świadków prawdę, szczególnie, że istotnie mogli nie pamiętać o własnym gadaniu. Dla mnie starała się Martusia, ale pierwsza próba nie wyszła jej najlepiej. Gąsowska… Z rozmów mi wynikło, że o zamiarze ukrycia samochodu Ewy wiedziała, ale o szczegółach nie miała najmniejszego pojęcia. Zdaje się, że wyobrażała sobie jakiś płatny parking podziemny, ogólnie jednak zbytnio jej to nie obchodziło, ponadto, zobligowana przez Ewę, trzymała gębę na kłódkę. Nie, Jadzia Gąsowska odpadała.
Jeszcze ten lekarz, zamieszkały obok amanta… On jak on, lekarze na ogół bywają zajęci, z pięknym gachem Ewy zaprzyjaźniony być nie musiał, ale może mieszkała w jego domu jakaś córka, pomoc domowa, żona w końcu, gapiąca się na sąsiada, zainteresowana nim… No, ja tego towarzystwa przepytywać nie będę, ale Ryjek-Wagon powinien.
Górski zatrzaskiwał za sobą furtkę, kiedy zadzwoniła moja służbowa komórka.
– Tak, słucham?
– Pani Chmielewska? – spytał ktoś silnie zakatarzony. Musiał być zakatarzony, bo mówił przez nos.
Przyznałam się, że to ja.
– Pani Joanna Chmielewska?
– Tak, jestem. Słucham.
Chrypnęło, siąknęło i zawyło. Rozłączyło się. Normalna sprawa, ustawicznie te urządzenia różne sztuki pokazują, zakatarzony miał pewnie zły zasięg. Dałam mu szansę, zadzwoniłam do Martusi z drugiej komórki. Nie odbierała, może była na mieście i akurat policja się w nią wpatrywała, nagrałam się jej na sekretarkę i pomyślałam, że to nawet lepiej. Spiszę pytania, które powinna zadać tej Kuźmińskiej, i później odczytam albo wyślę faksem.
Usiadłam do komputera.
Soames Unger w ciągu jednego dnia dokładnie spenetrował okolice miejsca zamieszkania wiszącej mu nad głową zmory.
Spodobały mu się. Całe otoczenie budynku prezentowało sobą przynajmniej w połowie dziki bajzel. Z jednej strony wąska i niesłychanie ruchliwa ulica, z drugiej nie dość że jeden potężny plac budowy, to jeszcze kompletnie zdezorganizowany bazar. Wszystko wymieszane ze sobą dokładnie, parking, place budowy, samochody osobowe, transport i maszyny budowlane, prymitywne stragany z kalafiorami i odzieżą, do tego wyjścia na cztery strony świata, a przy odrobinie pomysłowości nawet na pięć. Istne cudo!
Penetrację przedłużył na godziny nocne i sposobów nieszczęśliwego zejścia z tego świata niezdarnej baby zalęgło mu się co najmniej trzy. Ściśle biorąc, było ich z pięćdziesiąt, ale trzy mogły stwarzać najlepsze wrażenie, smutny przypadek i tyle, odrobina nieostrożności ofiary, odrobina czyjegoś niedbalstwa i nikt nie dojdzie czyjego…
Obmyślił sobie dokładnie metodę działania, w trzech wariantach. Jeśli baba utkwi kamieniem w domu, jeśli wyjdzie wieczorem i jeśli będzie skądś wracać. Spowodować jej wyjście, a zatem i powrót, potrafiłby bez trudu, na wszelki wypadek jednak powinien poznać dom. Sąsiadów. Zorientować się w ich obyczajach.
Zdecydował się poświęcić na to jeszcze jeden dzień. Rano wymeldować się z hotelu, co każdemu nasunie myśl o jego wyjeździe, dzień spędzić na węszeniu, a wieczorem rzeczywiście odjechać. Wracać do siebie musiał, nie mógł pozwolić sobie na zbyt długą nieobecność, noc spędzi w podróży i nazajutrz w południe już go będą wszyscy widzieli.
W domu zmory istniał strych, wysoce użyteczny. Zamknięty na klucz, zamknięcie czysto teoretyczne, bo otworzył go kawałkiem zagiętego drutu. Ujrzał tam pozostałości dawnej pralni, kocioł, palenisko, obtłuczone koryto, pełniące zapewne niegdyś obowiązki balii, dalej zakurzone sznurki, powiązane na supły, rozciągnięte w rozmaite strony. Część pomieszczenia była rupieciarnią, zapchaną czym popadło, wśród rumowiska zaś widniały ludzkie ślady: butelki po piwie i wódce, puszki po jakimś pożywieniu, poszarpane opakowania i mnóstwo petów. Wskazywało to wyraźnie na użytkowanie strychu przynajmniej od czasu do czasu i ślady pobytu tam jednej osoby więcej nie powinny budzić niczyjego zdziwienia.
Klatka schodowa w tym domu była jedna, windy brakowało, poruszenia mieszkańców z łatwością dawały się zaobserwować. Nie byli ci ludzie przesadnie ruchliwi, większość mieszkań w ciągu dnia stała pustką, bo dorośli szli do pracy, a dzieci do szkoły, pozostawało kilka matek z niemowlętami i kilkoro emerytów, wychodzących wyłącznie po zakupy. Nikt nie prowadził nocnego życia i zaledwie jedna staruszka żyła z okiem w wizjerze, ale nieszczęśliwym dla siebie trafem, mieszkała w załomku korytarza i miała ograniczony widok.
Wszystko to Soames Unger stwierdził w ciągu jednego dnia, bezczelnie wizytując lokale jako wysłannik inspekcji budowlanej, pobieżnie sprawdzający, czy świeże budowy obok nie naruszyły równowagi budynków istniejących. W pogawędki z emerytami wdawał się chętnie, błyskawicznie wyciągając z nich pożądaną wiedzę.
Jedno tylko bezwiednie ominął. Gdyby lokatorów z drugiego piętra zastał w domu, uzyskałby informację, że nad nimi, na trzecim, od dłuższego czasu trwa remont, a lokatorka jest nieobecna. Nie zastał ich jednakże i w nieświadomości pozostał.
Ale i tak już plany ładnie mu się ułożyły i wiedział, co zrobi przy następnym przyjeździe.
Nie wiedział tylko, że później będzie sobie pluł w brodę i na buty za niepotrzebne zmarnowanie czasu w tym tak znakomitym, wręcz wymarzonym miejscu…
– Ty ten faks przysłałaś do Jolki! – krzyknęła mi Martusia w telefon.
– A gdzie miałam go wysłać, skoro ty w domu nie masz…
– To istny cud, że ja do niej wstąpiłam! Po drodze, a właśnie jechałam do Małgi, umówiłam się z nią, jeszcze było za wcześnie, a Jolkę miałam pod nosem… Słuchaj, ona rzeczywiście o tym powiedziała na takim spotkanku przy piwie!
– Czekaj. Po kolei. Czy Małga wie, że chodzi o zbrodnię?
– No pewnie, że wie, musiałam jej przecież powiedzieć, dlaczego ją wypytuję!
– I teraz obie szukacie złoczyńcy. Bardzo dobrze. Gdzie one się widziały, Małga i Ewa, i kiedy?
Zadając to pytanie, zastanowiłam się, czy Ryjek-Wagon zdążył już osiągnąć w tej kwestii jakąś wiedzę od drugiej strony. Maglował chyba Ewę Thompkins bez miłosierdzia, choćby i przez posły, a sama mu doniosłam o istnieniu Małgi Kuźmińskiej. Za pośrednictwem Górskiego, co prawda, więc drobny poślizg mógł nastąpić.
– Małga była w Londynie – mówiła z przejęciem Martusia – dopiero co, w tym roku, w czerwcu, bo Ewa do Polski przyjeżdża raz na pięć lat. Wtedy im się zgadało, Małga Ewę namawiała na przyjazd tutaj, ale Ewa powiedziała, że z gachem jedzie, no i reszta im sama wyszła. Do gacha Ewa jej się przyznała już nawet wcześniej, że tak jej na nim zależy, zakochała się i cześć, ale rozwodu się boi, bo zostanie bez grosza i na Marcelu będzie wisiała. A wiadomo, co z takiego wiszenia wynika, chociaż z drugiej strony ona by chciała mieć dzieci i czy Marcel to finansowo wytrzyma i tak dalej, rozumiesz. Rozumiesz? – zaniepokoiła się nagle.
Zdziwiłam się.
– A dlaczego miałabym nie rozumieć? Ale już mi z tego wychodzi, że to ten cały Thompkins powinien zostać zamordowany, a nie jakaś tam Holenderka. Motyw jak czyste złoto!