– No właśnie, zbyt wyraźny, więc nikt się nie będzie wygłupiał. No, ale Ewa jej opowiadała… A! One nie są spokrewnione, Małga w ogóle jest Kuźmińska po mężu, w średniej szkole się zaprzyjaźniły, chodziły do jednej klasy, aż Ewa jeszcze przed maturą wyjechała do Anglii, do ciotki, bo jej rodzice zginęli w katastrofie. A potem bardzo śmieszne im się wydało, że Małga wyszła za Kuźmińskiego, ale on też nie jest spokrewniony, a Ewa nawet specjalnie przyjechała na jej ślub, bo już miała obywatelstwo i Thompkinsa, a ciotka dawno nie żyje. Thompkins jest od niej dwadzieścia osiem lat starszy, więc rozumiesz…
Doskonale rozumiałam nawet i to, że Thompkins jest o przeszło ćwierć wieku starszy od Ewy, nie od nieboszczki ciotki. Pewno dobrze się trzyma…
– Małga się bardzo przejęła – kontynuowała Martusia. – Tu one sobie zrobiły piętnastolecie matury, duży jubel, zaraz potem miała jechać do Londynu, wszystkie nawzajem pytały się o nieobecne, więc, oczywiście, powiedziała o Ewie. To właściwie nie był duży jubel, tylko taki mały jubelek, w piwiarni, piętnaście ich się zebrało, też było śmieszne, że akurat piętnaście sztuk na piętnastolecie…
– Urżnęły się wszystkie i Małga roztrąbiła problemy Ewy, wojaże z amantem, samochód w garażu…
– Nie wymieniała żadnych nazwisk! – zastrzegła się pośpiesznie Martusia. – Chyba że jakieś jedno, a najwyżej dwa. Ale na pewno nie gacha, bo do tej pory nie wie, jak on się nazywa. Że Kuźmińska, to owszem, przecież się wszystkie znały!
– I Thompkins, nie…?
– Możliwe, bo Małga nie pamięta, jak mu na imię, Ewa zawsze mówi o nim po nazwisku. Ale przecież… No czekaj! Przecież one gadały po polsku!
– Po chińsku byłoby bezpieczniej. Kto tego wszystkiego słuchał?
– Jak to kto, cała knajpa! I dziewczyny…
– Spytałaś, czy któraś nie siedzi gdzieś…
– Otóż to! Dlatego mówię, że słusznie wstąpiłam do Jolki, miałam ten twój faks, zadałam jej takie pytanie! Z tych piętnastu, które się zjechały, jedna mieszka w Niemczech, a jedna plącze się po całym świecie, bo robi za gida w turystyce. Reszta nasze, krajowe.
– Gdzie w Niemczech?
– W Stuttgarcie. W jakimś hotelu pracuje, takim więcejgwiazdkowym. Możliwe, że pięcio. Myślisz, że ona by mogła…?
– Masz się dowiedzieć, jak się nazywa, gdzie mieszka dokładnie i co to za hotel. Ta od wycieczek też, nazwisko i adres. I to już, zaraz. Skoro się Małga wygłupiła, kłapiąc paszczą, niech teraz odpracuje! Może to właśnie będzie klucz do złoczyńcy!
Martusia przejęła się jeszcze bardziej, ja zaś od razu przekablowałam najnowsze informacje Górskiemu. Nie tyle może na wszelki wypadek, ile z nadzieją, że też się czegoś dowiem. Niestety, Ryjek-Wagon ostatnio się nie zwierzał…
Ciężko pracująca ekipa holenderska wreszcie zdołała ściśle sprecyzować, kto i gdzie się znajdował w chwili podstawiania mercedesa Ewy na parking w Zwolle.
Wśród podejrzanych na prowadzenie zaczęło wychodzić trzech: mecenas Meier van Veen, Friedrich de Roos i niejaki Dekker de Haes, zatrudniony w służbie wywiadowczej towarzystwa ubezpieczeniowego.
Wszyscy trzej dysponowali niezbędnymi możliwościami, mieli mianowicie liczne kontakty z ludźmi, dostęp do pożądanych sieci komputerowych i tak zwany nienormowany czas pracy, żaden nie posiadał żony ani dzieci, ponadto utrzymywali bliską znajomość z Neeltje van Wijk, mniej ścisłą niżby dama sobie życzyła. Znali się ze sobą wzajemnie, znali pana Thompkinsa, a jeden z nich znał nawet osobiście piękną Ewę.
Ten jeden to był Friedrich de Roos, wysokiej klasy komputerowiec.
Wiekowe wszyscy plątali się w rejonach powyżej czterdziestki i zaliczali do mężczyzn atrakcyjnych, co pozostawiono ocenie Jantje Parker, znającej gust przyjaciółki. Jantje Parker, wróciwszy po urlopie do Stanów, nie tylko pozostawała w stałym kontakcie z Rijkeveegeenem, ale przylatywała do Holandii mniej więcej co dwa tygodnie, twardo trzymając rękę na pulsie dochodzenia. Jej zdaniem, najbardziej pasowałby Neeltje Friedrich, Dekker był może odrobinę zbyt żylasty, a Meier jakby za miękki i może odrobinę za gruby. Neeltje określiła go podobno mianem „gumowaty”, z tym że ową gumowatością nie czuła się zniechęcona, poza tym dziesięć lat temu był szczuplejszy.
Zatem Friedrich wysunął się na czoło stawki, ale pozostała druga strona medalu. Dekker de Haes stał na straży interesów oszukanych instytucji, sprawdzał, badał, wnikał, pilnował, Neeltje van Wijk w ostatnim okresie swego życia wczepiona w niego była wręcz pazurami, nie pozwalała mu odetchnąć, on zaś o ludziach żywych i martwych wiedział najwięcej.
Wściekły jak diabli tłumaczył inspektorowi, że owszem, w małym palcu ma wysokie ubezpieczenia, żaden milion nikomu nie przejdzie ulgowo, żadna katastrofa, żadna śmierć, żadna kradzież, żadna klęska żywiołowa nie zostanie zrekompensowana bez jego osobistego dochodzenia i wykluczenia kantu, ale wszystkie pomniejsze odszkodowania załatwiane już są przez komputery. Niemożliwą rzeczą byłoby wnikliwe sprawdzanie każdych kilkudziesięciu czy nawet stu tysięcy, miał ten jakiś pogorzelec u siebie w domu sewrską porcelanę w komplecie czy może przed pożarem żona w gniewie mu ją wytłukła. Komputer twierdzi, że miał, trzeba się na tym opierać, bo inaczej do sądnego dnia klienci nie dostaliby ani grosza. To samo śmierć, polisy na życie, trudno wszak zakładać, że wszyscy starzy i chorzy ludzie popełniają samobójstwo albo zostają zamordowani! Szczególnie, jeśli nie ma spadkobierców…
A ta straszna baba… o, gorące sorry… szacownej pamięci Neeltje van Wijk czepiała się właśnie drobnych sum. Jasne, teraz widać, że miała rację, wywęszyła gruby przekręt, ale nic przecież nie szło na tego jakiegoś Soamesa Ungera!
Inspektor Rijkeveegeen jak na dłoni widział, że Soamesem Ungerem bez najmniejszego trudu mógłby być Dekker de Haes we własnej osobie. Nikomu nie przyszłoby to łatwiej.
A Meier van Veen? W stu procentach zorientowany we wszystkich poczynaniach i całym życiu, także prywatnym, nieboszczki Neeltje… I nie tylko, w egzystencji iluż ludzi…! Notariusz, plenipotent, adwokat, doradca, znawca prawa, omnibus, można powiedzieć, autorytet. Operatywny, energiczny, ruchliwy, miał w sobie zarazem jakiś kojący spokój.
Na Neeltje zbytnio psów nie wieszał, prezentował raczej pobłażliwość, kobieta godna podziwu, tyle że właśnie może troszeczkę zbyt despotyczna. Ze skruchą wyznaje, że chyba jej nie docenił, bo i jemu się zwierzała, że dokonała potężnego odkrycia, sądził, że przesadza, potraktował to może z nadmierną rezerwą. Orientuje się oczywiście w sprawie, ale sam nie miał z nią nic wspólnego, po cóż, na miły Bóg, miałby swoją klientkę zabijać…?!
Rijkeveegeen za plecami rozmówcy węszył nie tyle może smród, ile delikatny odorek. Któż miał lepszy dostęp do wszystkich papierów, notatek, dokumentów Neeltje niż jej własny adwokat, notariusz i plenipotent? Musiał znać każde drgnięcie jej komputera, wejść, gdzie zechciał, do ustrojstwa i do umysłu. Mógł nie chcieć, ale jeśli chciał…?
No i Friedrich de Roos…
Bon vivant, błyskotliwy szaleńczo, genialny w tej całej elektronice, wcale nie krył, że od pierwszej chwili znajomości pani van Wijk wręcz rzuciła się na niego. Och, oczywiście, z awansów interesującej kobiety normalny wolny mężczyzna czemuż nie miałby skorzystać…? Co nie znaczy, że natychmiast powinien założyć sobie jarzmo na kark, pani van Wijk nie była w jego typie, sporadyczny kontakt osobisty z nią potraktował jak rodzaj uprzejmości i bardzo mu przykro, jeśli ona potraktowała to inaczej. Owszem, orientuje się, że inaczej, ale zarazem ciekawy okazał się kontakt zawodowy, zrobiła sobie z niego coś w rodzaju sprawdzianu, kto w te klocki okaże się lepszy, konkurs czy jak to nazwać…? Bawiło go to nawet, trzeba przyznać, że niezła była, ale teraz dopiero widzi, że z pozornej zabawy wyciągnęła poważne konsekwencje. Nie, skąd, jemu samemu do głowy nic podobnego nie przyszło, to ona była prawnikiem, a nie on. A czy umiałby dokonać tych wszystkich manipulacji…? Ależ oczywiście, bez trudu, ale doprawdy nie interesował się i nie ma pojęcia, kto umarł, gdzie i kiedy, samotny, bez spadkobierców…