– Bardzo mi przyjemnie – skomentowałam zgryźliwie. – W tym wieku ktoś na mnie leci…? Siwych, w każdym razie, będę unikać.
– Niech się pani nie wygłupia. Nie mamy ludzi do ochrony. Jak Boga kocham, nie wiem, co z panią zrobić!
– Udusić – mruknęłam, możliwe, że bez nacisku. – Facet znalazł się w naszym ukochanym kraju, gdzie ciągle jeszcze pokutuje ewidencja ludności. Gdzieś zamieszkał, nie? Hotele, wynajmowane lokale mieszkalne…
– Niechże pani da spokój. Owszem, miesiąc temu pomieszkał parę dni w Sobieskim, ale na tym koniec. Wynajął sobie coś gdziekolwiek, już zaraz każdy leci z meldowaniem, niech mnie pani nie rozśmiesza. Musiała pani tak się ujawnić przed Gąsowskimi?
Pamięć, wyjątkowo, zgodziła się świadczyć mi usługi, bodaj przez chwilę. Rzeczywiście, wyznałam Gąsowskiej, matce Jadzi, że widziałam złoczyńcę, podałam jej swój adres, była u mnie, nie kryłam wyjazdu… Przypadkowo znała miejsce, mogła powiedzieć każdemu, od pierwszej chwili plątały się po mnie złe przeczucia…
A tam, zawracanie głowy z przeczuciami!
– I rzeczywiście pan, razem z Ryjkiem-Wagonem, uważa, że on zmył się z oczu świata i teraz się ujawni, próbując mnie zabić? On głupkowaty czy jak? Siwy, za pół godziny możecie mieć rysopis…
– Naprawdę pani uważa, za cała policja zacznie teraz łapać wszystkich siwych?
– A dlaczego nie? Na własne oczy widziałam, jak drogówka łapała tłuste blondynki w małych fiatach na całej trasie od Młocin do Mokotowa…
– Drogówka może, ale jeśli on będzie szedł piechotą? Gąsowska… o, żeby tylko Gąsowska, całe Łomianki trąbią o strasznej zbrodni, którą pani widziała na własne oczy. Nie zdaje pani sobie sprawy z tego, że jest pani osobą w pewnym stopniu znaną? Może nie tak, jak, na przykład, Maryla Rodowicz, ale też starczy. Mógł się dowiedzieć o pani wszystkiego, plotek również, Gąsowska w dobrej wierze wyjawiła mu miejsce pani pobytu i cześć. Przecież ja też wiem, gdzie pani jest… A, właśnie! Z drugiej strony, trzeba uczciwie przyznać, obie te Gąsowskie okazały się przydatne, Jadzia od pierwszego kopa zwierzyła się Bertlettowi, a on miał dość rozumu, żeby z miejsca pchnąć sygnał do Rijkeveegeena. A on do nas, dzięki czemu fałszywy Obliga już ma przechlapane. Ale tam, na Mierzei, rąbnąć kogoś i ukryć zwłoki w dziczym dole, żadna sztuka, a może pani być spokojna, że on wygląda inaczej i diabli wiedzą, jak się teraz nazywa. I nikt na świecie już go nie rozpozna!
Zastanowiłam się.
– Zaraz. Tylko anielski spokój może nas uratować. Ja nie stanowię jedynej drogi do niego, jakiś wściekle bogaty facet musi się gdzieś objawić…
– Nie musi – przerwał mi Górski energicznie. – Może być objawiony już dawno. Obojętne, kto to taki, protetyk dentystyczny, wspólnik jakiejś firmy, spadkobierca wuja z Argentyny, giełdziarz, któremu się powiodło… Siedzi na ciężkiej forsie, nie musi nią szastać na prawo i na lewo, ale resztę życia ma z głowy. Na atłasach. We własnej postaci, z własną gębą, bez tej udręki z maskowaniem…
Zastanowiłam się ponownie.
– Coś go trzyma w Polsce? Kto powiedział, że musi mnie spotkać?
– Pani się plącze po Europie…
– Ale do Ameryki nie latam! Do Australii też nie! Nigdzie nie latam, nie podobają mi się przepisy linii lotniczych! Kalifornia ma łagodny klimat…
– Może on nie lubi trzęsień ziemi…
– Nie codziennie się trzęsie! Floryda…
– Tajfuny.
– Afryka Południowa! Nowa Zelandia!
– To może niech pani tam pojedzie – zaproponował Górski z silną irytacją. – Nie czepiałbym się, bo świat przed nim stoi otworem, to fakt, ale po cholerę on pani szukał? Dlaczego trzasnął Feuilleta? Coś w tym ma, że nie może pokazać twarzy!
– Mel Gibson to on nie jest – zapewniłam go zimno. – Książę Filip też nie.
– O Jezu, ratuj… Możliwe, że chce się swobodnie kontaktować z ludźmi, bez obaw, że ktoś go rozpozna. Cholera go wie. Może liczy się z jakimś pokazywaniem publicznie albo co. Może w ogóle jest znany z twarzy, tylko nikt nie wie, że to on. Może już istnieją w stosunku do niego jakieś podejrzenia, a te zabójstwa byłyby gwoździem do trumny. Dowiemy się, jak zostanie złapany, ale bez pani nie ma na to szans, więc niech pani przestanie lekceważyć samą siebie!
Zapewniłam go, że przeciwnie, zdobędę się raczej na skłonności megalomańskie, i wstałam wreszcie z murku. Siedząc na fryzjerskim fotelu, zaczęłam rozmyślać nad motywami, które kazały facetowi tak uparcie na mnie dybać. Bo że dybał, wydawało się pewne, po diabła by inaczej mnie szukał? Nie po to przecież, żeby ponownie przepraszać za zderzenie przy moim bagażniku ani też w celu odzyskania kwitka ze stacji benzynowej!
Wyobraziłam sobie siebie na jego miejscu.
Zabiłam kogoś. Osobiście, ja jako ja. Załóżmy, że zamierzam istnieć nadal jako ja, a zbrodnię ukryć na wieki. Tymczasem złapała mnie na tym jakaś ludzka jednostka, jedyna, która może mnie zdradzić, ujrzawszy przy byle jakiej nieszczęśliwej okazji. Nerwicy dostanę, starając się unikać okazji, fotografować się każę wyłącznie od tyłu, na żadne spotkanie z ludźmi nie pójdę, żadnego zaproszenia nie przyjmę, a jeszcze gdybym, nie daj Boże, miała załatwiać różne interesy…? Piekło, nie życie!
Wobec tego muszę zabić jednostkę.
Ale zabić bez wzbudzania jakichkolwiek podejrzeń, bo złośliwość losu spowoduje, że padnie akurat na mnie. Nie, nic z tych rzeczy, musi to być przypadek, co też ona może, ta jednostka, niefartownym przypadkiem…? Wpaść pod pociąg? Nikt nie posądzi maszynisty, że specjalnie na nią czatował, tak jak może się przytrafić w wypadku samochodu. Wylecieć z okna dziesiątego piętra? Myła to okno, na przykład… A jeśli mieszka na parterze? A jeśli w ogóle muszę zabić faceta?
Popłynął na ryby i utopił się. Jeśli nie jest wędkarzem i żadnych ryb maniacko nie łowi, już będzie podejrzane, bo niby dlaczego nagle popłynął, i to jeszcze wybrał sobie sztormową pogodę? Po górach cholernik nie chodzi, w przepaść nie zleci… Jak oni się właściwie zabijają…? A, prawda, motor! Samochód niepewny, może wyjść z kraksy połamany, ale z życiem, chyba że się spali, pas mu się zaciął, wybuchło i cześć. Jeszcze go trzeba namówić na kraksę, bo każde uszkodzenie znajdą i przypadkowość diabli wezmą. Nie, motor lepszy, oni ostro latają, byle dziura w nawierzchni, byle kamień, drzewo…
A jeśli ten mój podlec nie jeździ motorem? I nie pije, ścierwo, abstynent się znalazł, parszywa jego twarz!
Otruć. Chyba tylko…? Jad kiełbasiany, grzyby… Zeżarł, powiedzmy, przez pomyłkę, pomoc lekarska nie zdąży, o to nie ma obawy, ale skąd ja mu wytrzasnę jad kiełbasiany? I jak go nakłonić do spożycia? Z mojej ręki przecież niczego do pyska nie weźmie!
Umęczyłam się na tym fotelu fryzjerskim zgoła do nieprzytomności i nic mi z tego nie przyszło, nie dałam rady zabić go przypadkowo. W drodze powrotnej wróciłam do koncepcji zabijania baby, co o tyle miało sens, że zabójca Neeltje też sobie planował babę. To znaczy mnie.
Zaczęłam obmyślać przypadkowe zabicie siebie. Szło mi jak z kamienia, do tego stopnia, że w końcu machnęłam ręką na przypadkowość i postanowiłam się zwyczajnie zastrzelić. Z daleka, śladów nie będzie, broń nie rejestrowana, nabyta na bazarze od ruskich, potem ją utopić nie w żadnym morzu, tylko w dziczym dole. Morze potrafi wyrzucić wszystko ze słupem telegraficznym i cysterną kolejową włącznie, a na głębię o tej porze roku się nie dostanę, dziczy dół natomiast… Proszę bardzo, kto chce, niech się pcha do niego, nawet nielegalni poszukiwacze bursztynu ze swoją maszynerią nie dali tym dołom rady.