Jak dotąd, nie naraził się nikomu i nikt w nic nie wnikał, ale nie należało kusić losu. Musiał załatwić sprawę możliwie szybko i zniknąć.
Teren, na którym znalazł się obecnie w pogoni za tą idiotką, wydawał się wprost idealny. Ludzi mało, wszyscy zajęci, uchetani rybami do ostateczności, las, pusta plaża i morze. Turystów jak na lekarstwo, ale akurat tylu, żeby jeden człowiek więcej nie zwracał na siebie uwagi. Zimno i wiatr, zniechęcające do spacerów, policji ani śladu, straż graniczna uczulona wyłącznie na obce numery rejestracyjne, a za to granica blisko, zza tej granicy zaś, jak powszechnie wiadomo, wdziera się straszna, ruska mafia. Czemużby dwóch czy trzech… nie, trzech to za dużo, dwóch… prymitywnych bandziorów nie miało dopaść samotnej baby, z pewnością bogatej, bo żebraczki na urlopy nadmorskie nie jeżdżą. A że żadna baba, choćby i milionerka, nie łazi ze swoim majątkiem po plaży i lesie…? Prymitywnym bandziorom taka myśl do głowy nie przyjdzie.
Nie upierał się zresztą przy obcej mafii, tubylczy bandyta też byłby niezły. Kłopot sprawiał mu zdumiewający brak tubylczych bandytów, nikt się tu nie bał wracać do domu po nocy, nikt nie barykadował drzwi, żadne gwałty, napady ani kradzieże nie wchodziły w rachubę. Jedynym niebezpieczeństwem groziły dziki, beztrosko wyłażące na szosę i powodujące niekiedy wypadki samochodowe, ale obrzydliwa zołza o zmroku nie jeździła…
Za to do portu wracały kutry. Do dwóch portów. W jednym trwały, wyciągnięte na piasek, w drugim telepały się, zacumowane blisko siebie. Odboje odbojami, ale mogły przecież zderzać się, na przykład, rufami, względnie stykać, rufa i dziób, i gdyby ktoś wpadł przypadkiem, przez nieostrożność, na taki styk trafił głową… Pomoc lekarska? Pół godziny to absolutne minimum, pewniejsze trzy kwadranse, a nawet godzina, pogrzeb tego kogoś mamy jak w banku.
Utopić się… Przy takiej ilości wody żadna sztuka, rzecz w tym, że nikt się nie kąpie w listopadzie. Wypadek samochodowy… Kto potrafi nakłonić odyńca, żeby wylazł na szosę w odpowiedniej chwili? A bez odyńca…? Śnieg jeszcze nie padał, gołoledzi nie było… No, zakręty niezłe, większość je ścina, wystarczy przykry zbieg okoliczności… Ale muszą być świadkowie i drugi pojazd… Nie, zaraz, sprawca spowodował kraksę, baba rąbnęła w drzewo, a on uciekł, śladów tu tyle, że nic się z nich nie da wywnioskować, owszem, coś podobnego dałoby się załatwić…
Wszystko to Soames Unger dostrzegł, obejrzał, wywnioskował i obmyślił w ciągu jednej doby. Następną poświęcił na badanie szczegółów.
Zarówno mieszkanie, jak i gabinet Meiera van Veen nie miały już dla Rijkeveegeena żadnych tajemnic. Sejfy znalazł i kazał otworzyć, komputery przeszukał przy pomocy utalentowanych fachowców, rezultaty wprawiły go w podziw. Ilość spraw, jakimi ten człowiek się zajmował, przekraczała wszelkie wyobrażenie, jakim cudem nadążał?
Nic, ale to absolutnie nic podejrzanego nie znalazł, poza jednym drobiazgiem. Całkowitym brakiem zdjęć. Współczesnych.
To że, wyjeżdżając, Meier van Veen zabrał ze sobą takie rzeczy jak paszport, prawo jazdy, dowód osobisty, rozmaite karty identyfikacyjne i tym podobne dowody tożsamości, było zrozumiałe. Ale, na przykład, dyplom? Na cholerę był mu dyplom w podróży, choćby i służbowej? A musiał go mieć, nie zdobyłby inaczej prawa do wykonywania zawodu! Ściśle biorąc, jeden mały albumik istniał, prezentował chłopca w wieku od lat dwóch do mniej więcej szesnastu, i na tym koniec. Żadnych innych zdjęć, prywatnych, urlopowych, towarzyskich, pamiątkowych, również nie było, to znaczy były, ale nigdzie na nich nie widniał Meier, wyłącznie jakieś obce osoby, zupełnie jakby wszystkie sam robił. Fotografa na zdjęciu zazwyczaj nie widać. Żeby człowiek nie miał w domu ani jednej podobizny własnej dorosłej twarzy? Nie do pojęcia!
Zarazem Rijkeveegeen uświadomił sobie, z jak ogromną liczbą ludzi Meier miał kontakt i jak ogromną wiedzę o nich posiadał. Świadczył usługi prawnicze wszelkiego autoramentu całemu, można powiedzieć, światu, od kalekiego emeryta poczynając, na międzynarodowych przedsiębiorstwach kończąc. Nie wszystko robił sam, bez przesady, tu zlecał, tam radził, gdzie indziej pośredniczył, ale o wszystkim wiedział. Swoją wiedzę mógł użytkować w sposób dowolny i w tym miejscu Rijkeveegeen doznał błysku natchnienia.
Nagle zrozumiał wszystko. Objawił mu się cały mechanizm działania przestępcy, jego imponujące możliwości, także i ta kłoda, która mu legła nagle pod nogami. Nie znał tylko jego prawdziwej twarzy i obecnego nazwiska.
Tego zaś właśnie domagały się od niego wszystkie oszukane instytucje. A jeszcze bardziej jego zwierzchnicy.
Jak dziki szaleniec rzucił się do pierwszych z brzegu środków łączności, żeby skontaktować się z Polską.
Ruszając z Leśniczówki w drogę powrotną, spojrzałam na wskaźnik i uświadomiłam sobie, że kończy mi się benzyna. Skręciłam zatem na szosie w prawo, do stacji benzynowej w Krynicy, żeby napełnić bak i mieć z głowy, bo nic nie wpędza mnie w taką histerię, jak bliskość rezerwy. Co prawda, tej rezerwy powinno mi wystarczać na prawie sto kilometrów i może nawet w to wierzyłam, ale moja dusza buntowała się i czepiała tak intensywnie, że wolałam jej ulec.
Żadnych innych interesów w Krynicy Morskiej nie miałam, wzięłam benzynę i ruszyłam z powrotem do Piasków.
Po drodze dogoniłam jakiś samochód. Nie śpieszyłam się, nie zależało mi na tym, żeby go wyprzedzać, szczególnie na tych zakrętach, których nigdy nie zdołałam się doliczyć. Poza tym dzień się kończył, wprawdzie jeszcze było widno, ale dziki mogły już zacząć wychodzić.
Samochód migał przede mną coraz bliżej i w końcu, mimo braku pośpiechu, dogoniłam go. Zwolniłam jeszcze bardziej i nagle, tuż za kolejnym zakrętem, ów jakiś kretyn za kierownicą stanął na hamulcu. Zarzuciło go, ustawił się w poprzek. Zdążyło mi błysnąć w głowie, że może ujrzał przed sobą wyłażące z lasu czarne stwory i też już stałam, o dwa metry od niego, tyle że zwyczajnie, a nie na środku jezdni. Dostrzegłam ruch drzwiczek i w tym samym momencie z przeciwka pojawił się autobus.
Nie miał dla siebie miejsca, to był akurat jeden z węższych odcinków szosy, samochód na środku zagradzał mu drogę. Z potężnym rykiem klaksonu zjechał prawymi kołami na leśne podłoże i wyhamował w ostatniej chwili, o włos omijając pień drzewa i nawet nie urywając idiocie przedniego zderzaka. Kierowca za zjeżdżającą w dół szybą walił się otwartą dłonią w czoło i wygrażał pięścią, miałam okno zamknięte i nie usłyszałam co krzyczał, ale musiały to być słowa barwne i mało pieszczotliwe.
Półgłówek ze środka drogi nie czekał na dalszy ciąg wydarzeń, z czego można wnioskować, że nie był półgłówkiem kompletnym, tylko najwyżej częściowym, trochę oleju mu we łbie chlupało. Cofnął się kawałek, zawinął w prawo, omal nie musnął autobusu, docisnął i uciekł. Autobus z pewnym wysiłkiem wrócił na jezdnię, opuściłam szybę, kierowca wychylił się z okna.