– Co to za głupol jakiś? – spytał gniewnie. – Zna go pani?
Pokręciłam głową.
– Pojęcia nie mam. Przede mną jechał, dogoniłam go tu. Nawet nie wiem, skąd pochodzi, nie spojrzałam na numer.
– Pewno chciał zawracać, już nie miał gdzie, popapraniec. Nietutejszy chyba.
– A pewnie, tutejszy zna drogę i wie, gdzie sztuki pokazywać.
– Pani uważa, bo znów może próbować. No, drugiego chyba nie będzie. Do widzenia!
Odjechał. Odczekałam jeszcze chwilę. Nie miałam najmniejszej ochoty narażać się na ponowne spotkanie z kretynem. Przyszło mi na myśl, że może usiłował się podstawić, odszkodowanie mu potrzebne, żeby zmienić albo wyremontować samochód. O, żadne takie, to nie ze mną akurat, już mnie w tej dziedzinie życie doświadczyło.
Ruch na szosie panował właściwie zerowy, ale kiedy powolutku ruszałam, dogoniła mnie furgonetka dostawcza, chyba wędlinę wieźli, bo w sklepie już nic nie było. Zjechałam w prawo, przepuściłam ją i pojechałam za nią na sępa, pilnując tylko odległości. Niech się cymbał grzmiący podstawia furgonetce, jeśli tak koniecznie mu na tym zależy.
Dojechałam na miejsce, rzeczywiście wieźli wędliny, skorzystałam z okazji, poczekałam trochę i od razu zrobiłam zakupy, bo sklep był po drodze. Koty spodziewały się po mnie frykasów, nie mogłam zawieść ich oczekiwań, ryby rybami, ale jakaś kiełbaska, jakieś puszeczki, jakieś chrupki…
Kretyna nigdzie nie było.
Mgła pojawiła się już wieczorem. Smugi snuły się na drodze, wokół domu i nawet w ogrodzie, głodne koty pojawiały się niczym zjawy, wyskakując z rozmazanych ciemności. Prawdę mówiąc, nie były takie okropnie głodne, ryb miały obfitość, tyle że niejako rzutami, to nadmiar, to wcale, zależnie od efektów połowu, poza tym szła zima, przed zimą wszystkie zwierzęta więcej jedzą.
Rano zaś zapanowało gęste mleko. Zrzedło odrobinę w samo południe, a potem znów się zagęściło. Wiatr znikł, morze usiadło.
Zjechałam z portu na plażę bułą Waldemara, chociaż właściwie była to chyba nasza wspólna buła, pomijając już to, że stanowiła pojazd, a nie produkt jadalny. Składała się głównie z kół i domowym sposobem zyskała coś w rodzaju kabiny z pleksiglasu, czy jak to się tam nazywało, nie wnikałam w szczegóły, poprzestając na fakcie, iż tworzywo osłaniało od wiatru i deszczu. Możliwe, iż wyglądało dziwnie. Przy użytkowaniu tego wyrywały się ze mnie wysilone stękania, na co nic nie mogłam poradzić, bo uczciwie trzeba przyznać, że zazwyczaj prowadziłam łatwiejsze pojazdy. Końskich sił dostarczała mi chyba tylko namiętność.
W prawo czy w lewo…? Nie, po lewej stronie miałam łodzie, liny, skrzynki, kłęby sieci, diabli wiedzą co jeszcze. To znaczy, wiedziałam, że powinnam to wszystko mieć, bo widać było tylko słabo majaczące zmazy, po prawej natomiast nie powinnam mieć nic aż do granicy. Pojechałam w prawo.
Zabłądzenia w tej sytuacji wyjątkowo mogłam się nie obawiać. Jeśli z jednej strony człowiek ma morze, a z drugiej wysokie wydmy, droga jest prosta i nie da rady z niej zboczyć. W dodatku, dziwna rzecz, morze wydawało się widoczne, w każdym razie dawało się odróżnić wodę od mokrego piasku. Po przedwczorajszym i wczorajszym wietrze fala jeszcze troszeczkę chlupała i, jak zwykle, zalęgła się we mnie nadzieja.
Jechałam powolutku, gapiąc się na linię piany i wydało mi się, że widzę śmietki. Zatrzymałam pudło, wysiadłam, zabrałam siatkę i ruszyłam dalej piechotą, o ile ten sposób posuwania się do przodu można w ogóle nazwać ruchem. Siatkę wlokłam za sobą, rysując drągiem osobliwą, pętlącą się linię.
Mgła jakby drgnęła, zaczęła pojawiać się falami. Na zmianę, raz brudne mleko, a zgoła nawet brudna śmietana, raz welon, odsłaniający okolicę na odległość stu metrów, może więcej, do stu pięćdziesięciu. I morza większy kawałek. I śmieci!
I bursztyn…
Szły śmieci bursztynowe. Ledwo wąska warstewka leżała na piasku, ale było w niej widać kawałki jak groch. Jak fasola. Gdzieniegdzie prawie jak małe śliwki, same witaminy. Grubszy nieco czarny śmietniczek telepał się tuż przy brzegu, mogłam go dosięgnąć, ale to za chwilę, najpierw pazernie musiałam pozbierać te z piasku.
Mgła znów się rozrzedziła, popatrzyłam w dal i serce mi zapikało. Zaraz za pierwszą łachą widać było prawdziwe śmieci, czarny pas, kołysany lekko falami. Korzystając z chwilowej widoczności, rozejrzałam się niespokojnie, czy nie mam przypadkiem konkurencji, i, do licha, miałam! Jakiś facet złaził z wydmy w miejscu niedozwolonym, kierując się w moją stronę, wyglądał, jakby wiodły go towarzyskie chęci, wyraźne pragnienie rozmowy. Nie rybak, nie bursztyniarz, nie miał nawet długich butów, tylko krótkie gumiaki, nie miał siatki, a jeśli miał, to na krótkim drągu, daleko czymś takim nie sięgnie. Pogadać chciał zapewne, akurat mi było do gadania i zawierania znajomości! O, na pewno nie!
Odwracałam się już, kiedy coś mnie tknęło. Majacząca we mgle sylwetka, ruchy… Jakieś mi się to wydało znajome, zapamiętane z przeszłości, kiedyś z pewnością widziane, i to tu, na tej właśnie plaży… Był taki, zaraz, jak on się nazywał… wiem! Terliczak! O Boże, ale przecież Terliczak dawno nie żyje, nie wstał chyba z grobu, żeby łazić po wydmach…?!
Spojrzałam jeszcze raz. Kimkolwiek był, szedł ku mnie…
Jak grom z jasnego nieba trafiły mnie wszystkie przypomnienia równocześnie. Tej świetnej sylwetki Terliczaka, zachowanej do późnej starości, nie sposób zapomnieć, ona właśnie rzuciła mi się w oczy na parkingu w Zwolle! Ułamek wrażenia, drgnięcie obrazu, musiałam widzieć faceta w całości… nie widzieć, dostrzec, mignął mi… a razem z nim podobieństwo do tamtej postaci sprzed lat! To nie świętej pamięci Terliczak pałęta się tu we mgle, tylko sprawca holenderskiej zbrodni, który, jasny piorun, chyba rzeczywiście spróbuje mnie zabić…
Możliwe, że się nieco wystraszyłam, chociaż emocje bursztynowe ciągle działały i miały swój wpływ na moje poczynania. Żeby uniemożliwić złoczyńcy jakiekolwiek bliskie kontakty, porzuciłam nędzną warstewkę na piasku i wlazłam do wody. Sięgnęłam siatką. Cholera, głębiej było niż przypuszczałam, mogłam zgarnąć ledwo sam skraj tych bliskich śmieci. Miałam na sobie gumowy kombinezon i kurtkę, w żadnym wypadku nie należało zamoczyć kurtki, kluczyki samochodowe, portmonetka i najgorsze, komórka. Nie wiadomo dlaczego urządzenia elektroniczne okropnie nie lubią wody, herbaty zresztą też nie. Zdjęłabym ją i zostawiła na brzegu, ale pęta się tam wróg, nawet jeśli mnie nie kropnie, to, nie daj Boże, wszystko ukradnie, już nie miał kiedy się czaić, tylko akurat teraz!
Mgła znów zgęstniała, przeszła w śmietanę. Przestałam widzieć nie tylko faceta, ale także brzeg, orientowałam się, gdzie jestem wyłącznie po poziomie wody i kierunku fal, zamazało nawet śmieci. Pod siatką czułam, że na coś trafiam i coś wygarniam, ale z pewnością większość tego czegoś mi umykała.
Ogłupiały umysł zmobilizował się i ruszył. Zaniechałam na chwilę galerniczych i beznadziejnych wysiłków, zdjęłam rękawiczki, wygrzebałam z kieszeni komórkę i zadzwoniłam do Waldemara. Zdążyłam pomyśleć, że jeśli zostawił swój telefon w garażu i rąbie drzewo na podwórzu, dzięki czemu jest mi niedostępny, zabiję go. Chociaż nie, może nie zdążę, sama zostanę zabita… I właśnie się odezwał.
– Panie Waldku, żadnych protestów! Z kilometr na ruskich, może mniej, cały zwał śmieci, dla mnie za głęboko, dla pana w sam raz. Bursztynowe. Na brzeg leci, tu bliżej wybieram, dalej nie dam rady, a w dodatku palant jakiś za tyłkiem mi się pęta. Pan doda gazu, bo inaczej kara boska obydwoje nas spotka.
Waldemar na głupie gadanie czasu nie tracił.
– Dokładnie gdzie pani jest?
– W wodzie. Z pięćdziesiąt metrów dalej niż pudło. Buła na brzegu stoi.