Albert Haucher na swój temat milczał jak głaz, ciężko obrażony za głupie podejrzenia, przeczył wszystkiemu i żądał swojego adwokata.
Miał adwokata, czemu nie? Szwajcar pochodzenia polskiego, Henryk Bykowicz, przybył czym prędzej do Amsterdamu, śmiertelnie i autentycznie zdumiony, i stwierdził, że pana Hauchera zna całe życie, żadnego kontaktu z nim nie stracił, widuje go dość systematycznie, wie doskonale i ma dowody, że pieniądze pana Hauchera pochodzą nie z żadnych kantów, tylko ze znalezisk geologicznych. Jaki Meier, jaki prawnik? Pan Haucher jest geologiem, w tym samym czasie zaczynali obaj studia, on poszedł na prawo, a pan Haucher na geologię, owszem, na trochę zeszli sobie z oczu, każdy z nich opuścił Polskę we własnym zakresie, ale kontakt pozostał, przeważnie telefoniczny, co nie zmienia faktu. Albert miał fart, proszę, tu są dowody, brazylijskie szmaragdy, diamenty w Południowej Afryce, złoto w Kanadzie, nic nielegalnego, za takie odkrycia przedsiębiorstwa płacą, a jeśli pan Haucher przypadkiem trafił na zmianę rządów w którymś kraju afrykańskim i na własne wydobycie miał koncesję… No to co, że miesięczną? Przez miesiąc można znaleźć pół tuzina Koh-i-noorów!
Rijkeveegeen był na krawędzi rozpaczy, kiedy z całkowicie nieoczekiwanej strony przyszedł ratunek.
– Ja bardzo przepraszam, że do pani dzwonię – powiedziała wściekle zakłopotana Ewa Thompkins – ale namówiły mnie obie Gąsowskie, Jadzia i Elżbieta, uparły się, że pani poradzi, a to taka idiotyczna sprawa, że sama nie wiem, co robić. Pani się przecież orientuje, co to za kraj, Anglia…
– Mniej więcej – przyświadczyłam, nieco zaskoczona. – Co prawda lepiej znam tę z dziewiętnastego wieku niż obecną, ale zawsze trochę. A co się stało?
– To przez psy. Oszczeniła się suka pani Mills, to moja sąsiadka…
– Tak, wiem. Słyszałam. I widziałam dzielnicę, topografii może pani dać spokój.
– Nie mogę. Chodzi o dom za mną, przylega do mojego ogrodu. Ona mi je wszystkie po kolei przyniosła, cztery sztuki… Zaraz, ja chyba mętnie mówię, to nie jest dom pani Mills, ten za mną, i nie pani Mills przyniosła szczeniaki, tylko suka. Odniosłam je oczywiście. Ale ta psica je nauczyła bywać u mnie, one już mają po pięć tygodni, przyłażą, a mój mąż psów nie lubi i trzeba je szybko przed nim chować. Usuwać. On tak nie bez powodu, jest uczulony na sierść zwierzęcą…
– Niech się pani tak nie śpieszy – poprosiłam. – Przecież słyszę, że pani ledwo zipie. Spokojnie, mamy mnóstwo czasu. I co? Chyba nie zrobił żadnemu nic złego?
– Nie, one same sobie. Ale to moja wina. On przyjechał, nie dopilnowałam czasu, szczeniaki były u mnie, więc w pośpiechu przepchnęłam je przez żywopłot do ogrodu na tyłach. Żeby ich nie zobaczył, bo i tak jest już dosyć zadrażnień… Takie śmieszne szczeniaczki, żywe i ciekawe, polazły tam i zaczął się dramat. Wpakowały się, dwa, w taki stos drewna, ścięte gałęzie takiego czegoś… krzew, nie znam nazwy, ale to okropnie cierniste, jak na zeribę afrykańską, i w dodatku trujące. Nie umiały z tego wyjść i rozpaczały przeraźliwie, Jadzię wysłałam, zobaczyła, że tam siedzą, coś okropnego, zdenerwowałam się, ona też…
– A suka? I pani Mills?
– U pani Mills nie było słychać. Ona myślała, że są u mnie.
Przejęłam się. Znałam te krzewy.
– I co?
– Na szczęście mąż się śpieszył i zaraz wyszedł, więc popędziłam tam, Boże drogi, wyglądało na to, że się strasznie poranią, a to trujące, zliżą albo co, furtka zamknięta, nikogo nie ma… Dokonałam włamania. Trudno, musiałam ratować głupie szczeniaki, ale zostało mnóstwo śladów. Zdewastowałam żywopłot i ogrodzenie, widać, że to od mojej strony, naruszyłam cudzą własność, a to jest Anglia!
– A tam, Anglia, a co szczeniaki? Nic im się nie stało?
– W zasadzie nic, ale chyba się pokłuły. Czy ta trucizna nie…
– Jeśli o to idzie, mogę panią uspokoić – powiedziałam żywo. – Sama się tym podrapałam tak, że do dziś mam bliznę, ale żyję, jak widać. A co do Anglii, to cywilizowany kraj, szanują zwierzęta, no, poza lisami. Właściciele już wrócili?
– Nie. Próbowałam się dowiedzieć, tak delikatnie, to jest jeden właściciel, który często wyjeżdża, gosposia tam przychodzi raz na tydzień, w tym właśnie rzecz. Z Anglikiem bym się dogadała, ale gosposia…? Poleci na policję, zacznie się cała kołomyja i oczywiście wszystko od razu obije się o mojego męża. A w dodatku ten właściciel bardzo przystojny, ja go kiedyś widziałam, parę razy nawet, Jadzia też… a mój mąż ma obsesję… – zająknęła się lekko i czym prędzej wróciła do tematu. – Nie spowoduję przecież cudownego odrośnięcia połamanego żywopłotu! Co ja mam zrobić?
Nie zastanawiałam się ani sekundy.
– Jadzia ma zakochanego gliniarza. Poradzić się go natychmiast!
– Jadzia ma zakochanego gliniarza? – zdumiała się Ewa Thompkins. – Nic o tym nie wiem, pierwsze słyszę!
– Jak to, nie powiedziała pani? O, do licha… I jej matka też nie? Obsobaczę te dziewczyny. Ale wobec tego niech pani udaje, że nic pani nie wie o zakochaniu, tylko tyle, że Jadzia go zna. Niech go ściągnie, wszystko mu pani powie i on doradzi.
– Jakiegoś chłopaka sobie znalazła, to już wół mógł wywęszyć – rzekła Ewa w zadumie. – Ale nie wiedziałam, że to gliniarz. Mówiła, że sympatyczny.
– I zdaje się, że nawet niegłupi. Niech go łapie od razu. Zanim ta gosposia przyjdzie i zobaczy włamanie!
– Ma pani rację. Tak zrobię…
James Bertlett, tknięty tajemniczym przeczuciem, zareagował prawidłowo pod każdym względem. Nazwisko poszkodowanego właściciela posiadłości, skalanej szczeniaczkami, zdobył bez trudu, kilka pogawędek z sąsiadami spowodował błyskawicznie, na wszelki wypadek zadzwonił do Holandii i jeszcze tego samego dnia Rijkeveegeen uzyskał zezwolenie na wdarcie się do angielskiego domu. Ciepłe gniazdko Alberta Hauchera stanęło przed nim otworem.
– Anglia szanuje prywatność bardziej niż jakikolwiek inny kraj – powiedział z westchnieniem Górski, nie protestując przeciwko dolewaniu mu wina. – A dom… Rany boskie, a cóż to była za skomplikowana afera! Dom stanowił własność rdzennego Anglika, który przekazał go w spadku Albertowi Haucherowi piętnaście lat temu. Haucher podatek zapłacił, wszystko jak trzeba, pies z kulawą nogą nie miał prawa się nim interesować.
– Ale właśnie psy go załatwiły – zauważyła mściwie Martusia.
U mnie w domu siedział cały tłum. Górski, Martusia, Małgosia, Witek, Tadzio i Elżbieta Gąsowska. Uparłam się zebrać ich wszystkich do kupy razem, żeby nie musieć powtarzać wyjaśnień po pięć razy. Górski zgodził się wyjawić tajemnice, bo i tak holenderska telewizja trąbiła o nich na wszystkie strony świata, tyle że bez atrakcyjnych szczegółów, pomijając już taką drobnostkę, że nikt z nas nie znał holenderskiego języka. Finansowo sprawa prezentowała się potężnie.
– Niech pan powie od początku – zaproponowałam. – Ryjek-Wagon wydłubał przecież wszystko.
– Kim on w ogóle był, ten cały, jak mu tam, Albert? – spytała z niesmakiem Małgosia.
– Nikim niezwykłym – odparł Robert Górski. – Normalnym, zdolnym chłopakiem, któremu przytrafiło się parę osobliwości. Z tym że charakter owszem, przedsiębiorczy, bezwzględny i taki raczej niekoniecznie praworządny. Uzdolniony językowo, poza tym, jego matka była Holenderką, więc tu akurat język przytrafił mu się jak ślepej kurze ziarno. Urodził się w Niemczech, stąd obywatelstwo…
– Dlaczego w Niemczech? – zdziwiła się Gąsowska.