Выбрать главу

– Bo jego matka znienacka postanowiła rodzić w Holandii, u siebie, wystraszyła się naszej służby zdrowia, mąż się ugiął, ruszyli samochodem i gdzieś w okolicy Hanoweru ją złapało. Dziecko, urodzone w jakimś kraju, automatycznie dostaje obywatelstwo tego kraju, a tu jeszcze nazwisko się Niemcom podobało. Nie, na przykład, Płoszczyński, tylko Haucher, Płoszczyńskiego może by usiłowali zepchnąć sobie z głowy.

– Ale potem chował się w Polsce?

– W Polsce. Z tym że często wyjeżdżał. Był dwujęzyczny, poza tym w ogóle języków uczył się z największą łatwością. To prawda, że interesował się geologią, ale na tym się kończą jego osiągnięcia…

– Skąd on wykombinował tyle tych fałszywych dokumentów? – odezwał się w zadumie Witek.

– Wcale nie były fałszywe. Mam mówić po kolei czy na wyrywki?

– Po kolei – zarządziłam surowo. – Pytania sobie zapiszcie i zadamy je potem, hurtem. Proszę, tu leży papier. I długopisy. Kupiłam nowe, wszystkie piszą. Niech pan nie zwraca na nikogo uwagi. Skończył z geologią. I co?

– Na rozmaitych egzaminach różnie mnie już usiłowano zmącić, ale to było dawno – zganił mnie z wyrzutem Górski. – A teraz pani zaczyna na nowo. Nie skończył. Użył jej. Ale skoro ma być po kolei, to po roku studiów, dziewiętnaście lat miał wtedy, matka już nie żyła, ojciec przeszedł na margines społeczny, alkoholizm, ten cały Albert trafił na katastrofę w Lesie Kabackim. Wiadomo, co się tam działo…

– W sobotę to było – nie wytrzymałam. – Na wyścigi przyleciał facet z krzykiem, że straszne rzeczy i dlaczego tu nikt nic nie słyszał…

– A tam – ciągnął Górski karcąco – przyzwoici ludzie zbierali wszystko dookoła, rzeczy, portfele, dokumenty, to się rozleciało szeroko, i oddawali na milicję, a złodzieje kradli. Albert Haucher był tam przypadkiem i zaliczył się do tej drugiej kategorii, znalazł między innymi tę, no, taką… pederastkę Meiera i przywłaszczył sobie. Pieniędzy też trochę, może nawet dosyć dużo, możliwe, że znalazł także dokumenty van Veenów, oni lecieli całą rodziną, wszyscy troje, ale ich dokumenty zwrócił anonimowo. Błyskawicznie zorientował się, że Meier mu pasuje, wzrost ten sam, wiek prawie, Meier był starszy o rok, no i zaryzykował. Wyjechał natychmiast jako Meier van Veen, ich adres miał, był w papierach, klucze do mieszkania również, Meier je wrzucił na dno pederastki, w domu van Veenów znalazł wszystko co trzeba i wystąpił jako ich syn.

– Niemożliwe – zaprzeczyła kategorycznie Małgosia. – A gęba? A znajomi?

– A lista pasażerów? – poparł ją nieufnie Tadzio.

– Nie wsiadł do samolotu. W ostatniej chwili…

– Ejże! – włączyłam się żywiutko. – To tak jak ten chłopak z „Estonii”!

Spojrzeli na mnie wszyscy, zanim się zdążyli odezwać, kontynuowałam.

– Wtedy, kiedy się utopiła „Estonia”, uratowało się z niej sześć, a może dwadzieścia osób, nie pamiętam, w każdym razie wyłącznie młodzi i bardzo zdrowi, jeden chłopak nie zdążył na prom. Duńczyk, stąd to wiem, że akurat byłam wtedy w Danii i obie z Alicją siedziałyśmy przed telewizorem i przy radiu, przyleciał do portu, jak już „Estonia” była w morzu o pięćdziesiąt metrów. Ze zmartwienia, że się spóźnił, poszedł na piwo i dzięki temu usłyszał wiadomości, bo o katastrofie rozeszło się błyskawicznie. I natychmiast poleciał dzwonić do rodziców, którzy już go opłakiwali w Kopenhadze. A gdyby tak nie poszedł na piwo, nie siedział w knajpie, nie słyszał, odczekał, może ruszyłby do domu pociągiem, autostopem, przez ten czas zostałby uznany za utopionego, wszyscy wiedzieli, że ma wracać „Estonią”, musiałby swoją śmierć odkręcać. Paszporty wtedy sprawdzali. Meier mógł zrobić to samo, na liście był, spóźnił się, nie wsiadł…

– Skąd pani to wie? – zainteresował się Górski.

– Nie wiem, tak sobie wyobrażam z doświadczenia.

– Bardzo trafnie.

– A twarz? – uparła się Małgosia. – Wcale niepodobni do siebie.

– Mówiłem, że to był chłopak uzdolniony. Grywał w szkolnym teatrzyku, miał zdolności aktorskie, upodobnił się do Meiera z łatwością. Ponadto symulował coś w rodzaju amnezji, wynikłej z szoku. Nie dość na tym, przeniósł się do Anglii, z przyjęciem na dalszy ciąg studiów nie miał problemów, z tym że to były studia prawnicze. Wszystko wskazuje na to, że osobiście podpalił dom, gdzie z rodzicami mieszkał, żeby zatrzeć za sobą ślady. Prawem się zajął, owszem, co najmniej połowę dokumentów sfałszował, ale był dostatecznie inteligentny, żeby dać sobie radę z tą całą robotą. Rijkeveegeen stwierdził, że posługiwał się dokumentami ludzi, z którymi miał kontakt, szczególnie wykorzystywał nieboszczyków, ubezpieczenia mu się spodobały, prawie równocześnie z końcem studiów wymyślił sobie ten cały przekręt, delikatnie, bez przesady, zgromadził szmal. Równocześnie, nie tracąc kontaktu z kumplem ze szkoły, mecenasem Henrykiem Bykowiczem, bardzo zręcznie symulował bogacenie się na znaleziskach geologicznych i Bykowicz gotów za niego głowę dawać. Pokazywał się gdzie trzeba, nawiązywał znajomości, zdobywał albo podrabiał odpowiednie dokumenty i jako Albert Haucher miał pełne prawo do wielkiej forsy. Owszem, narobił się jak perszeron za pługiem, ale rezultaty uzyskał wstrząsające, jako on sam, Albert Haucher. Mógł usunąć ze świata Meiera van Veen i żyć z tego w luksusach, we własnej osobie. I wychodzi na to, że do tego właśnie zmierzał, tak sobie obmyślił od początku. Na legalnym szmalu siedzi, świat przed nim otworem…

Słuchaliśmy z zapartym tchem.

– Ładne – pochwalił Tadzio. – I dlaczego mu nie wyszło?

– Bo jego machinacje ubezpieczeniowe wyłapała ta nieboszczka ze Zwolle. No dobrze, będę brutalny. Nie chciał z nią sypiać, więc uparła się zemścić.

– A dlaczego właściwie nie chciał z nią sypiać? – zdziwiła się Martusia. – Przecież sypnął, o ile wiem?

– Bo jako Meier van Veen nie mógł. Odmieniał się stopniowo, żeby nie być podobny do siebie samego. Grubszy, taki, no… miękki. Otłuszczony. Skóra sztuczna, rzecz jasna, przy takich… jak by tu… igraszkach… partnerka mogła to zauważyć.

– To jak on tego…?

– Jako on sam, Albert. Rijkeveegeen znalazł dwie… damy… które, kolejno, miały nadzieję, że je poślubi. Jedna w Afryce Południowej, druga w Hiszpanii. Stąd jego wściekle ruchliwy tryb życia. A tak naprawdę kwestie prawnicze załatwiali dla niego wynajęci pracownicy, umiał dobierać ludzi.

– A Natalia Sterner? – przypomniałam sobie. – Z tym jej Szwedem?

– Jeden z nielicznych błędów. Z jej mężem coś załatwiał, myślał, że wydoi z niej jakieś sekrety, a jej samej się bał. Zbyt agresywna.

– No dobrze, a ta nieboszczka to co? – spytała cichutko Elżbieta Gąsowska. – Nie chciał jej i co?

Górski westchnął.

– Zaczęła wyłapywać kant ubezpieczeniowy przy okazji załatwiania sprawy dla Marcela Lapointe, tego wielbiciela Ewy Thompkins. Dla niej to był Herbert Moeller, Lapointe powiedział prawdę…

Witek uparł się przy swoim. Przerwał Górskiemu.

– Obaj się tak przejechali na lewych papierach, co to za jakiś urodzaj? Epidemia? Znali się, jeden drugiemu podpowiadał? Jak to możliwe?

Górski westchnął ponownie, tak, że ruszyła się firanka.

– Znamy sytuacje… no, ja już dość długo pracuję w tym zawodzie… kiedy w aferze połowa osób posługuje się cudzymi albo fałszywymi dokumentami. Tu się rzeczywiście zbiegło, w jednej aferze znalazło się dwóch takich, ale trzeba wziąć pod uwagę, jaka ilość ludzi wchodziła w grę, a przy tym zasadnicze przestępstwo opierało się właśnie na znajomościach, kontaktach z ludźmi. Przypadek sprawił, że wplątał się ten cały Lapointe, może i dziwkarz, może i żigolak…