Inspektor Rijkeveegeen był zdania, że jest niezbędne, i wkroczył na te służbowe drogi.
Nie zaniedbał jednakże dróg bezpośrednich, ponieważ do dyspozycji miał chwilowo wyłącznie czynnik ludzki. Samochód z trupem w bagażniku stał na parkingu przed hotelem Mercure w Zwolle przez trzy doby, przedtem musiał znajdować się gdzie indziej, nie wyskoczył przecież spod ziemi, nie wyrósł z nasionka, skądś musiał przyjechać. I nie zwłoki siedziały przy kierownicy, tylko żywy człowiek. Nie mordowano też tej hipotetycznej Ewy Thompkins przed hotelowym wejściem, bo walenie twardym przedmiotem po głowie, wnioskując z rezultatów, musiało trwać dłuższą chwilę i ktoś powinien wdzięczną scenę zauważyć. Zatem i samochód, i Ewa, najpierw żywa, potem martwa, przebywali razem w jakimś innym miejscu. Gdzie…?!!!
Inspektor Rijkeveegeen uczepił się ludzi. Recepcjonista-student pomagał mu z wielkim zapałem i rychło wydłubali z komputera wszystkich gości, którzy pojawili się właściwego dnia po południu. Nie było ich wielu, bo wzmagający się wówczas deszcz zniechęcał do ruchliwości. Poza gośćmi, zapamiętanymi przez portiera, i trzema babami, obdarzonymi współczuciem recepcjonistki, w grę wchodziło jedenaście osób, z czego sześcioro wówczas świeżo przyjechało, dwoje odjeżdżało, a troje wyszło i wróciło. Z tego całego towarzystwa dostępnych pozostało cztery sztuki, reszta zdążyła się oddalić.
Na bazie stosownych zapisków personel zdołał przypomnieć sobie, że ostatnim gościem owego wieczoru był Francuz, przybyły około jedenastej. Miał rezerwację, z drogi dzwonił, że przyjedzie bardzo późno, bo stoi w korku przy kraksie, ale przyjedzie na pewno. No i przyjechał. Gdzie zaparkował, nie wiadomo, nikt nie zwrócił uwagi, on zaś następny dzień spędził bardzo ruchliwie, odjeżdżał i wracał, i mógł parkować w rozmaitych miejscach, ale może coś zauważył?
Przedostatnia była Polka, która przyjechała tuż przed ósmą i odjechała nazajutrz rano. Zaparkowała na samym skraju drugiego rzędu, przy odjeździe portier pomógł jej wepchnąć walizkę z tyłu, pomiędzy fotele, bo do bagażnika nie chciała. Samochód z trupem stał obok. Pytanie, czy stał, kiedy przyjechała wieczorem?
Przed nią, godzinę wcześniej, przyjechał Portugalczyk, wciąż jeszcze mieszkający w hotelu, chwilowo tylko nieobecny, ale dość łatwy do złapania, bo wszystkie wieczory spędza w hotelowym barze. Jeszcze wcześniej wróciło tych troje, którzy wyszli z zamiarem popływania łodzią po kanale, ich powrót dał się zauważyć, bo bardzo zmokli i głośno sobie z tego żartowali, tubylcy, Holendrzy, rozmowa z nimi nie przedstawia żadnych trudności. Też ciągle są i właśnie siedzą w restauracji.
Inspektor Jue natychmiast skorzystał z okazji.
Dwóch facetów i dziewczyna, jeden z nich okazał się jej bratem, a drugi narzeczonym. Oczywiście, doskonale pamiętali ten dzień, zlekceważyli pogodę, odpłynęli swoją żaglóweczką trochę za daleko i w deszczu musieli wracać, a potem jeszcze lecieć do samochodu, który zostawili też w dużej odległości. Śmieli się, że równie dobrze mogli popłynąć wpław, zmokli do suchej nitki. Co widzieli na parkingu…? Nic, nie rozglądali się, lało porządnie…
Samochody w drugim rzędzie? A tak, to zauważyli. Akurat miejsca bliżej były zajęte, zaparkowali na końcu parkingu i kiedy dobiegali do hotelowego wejścia, drugi z tego rzędu właśnie odjeżdżał. Pożałowali, że nie przyjechali minutę później, mogliby skorzystać, a nie lecieć taki kawał pod prysznicem. Owszem, odjechał, tego są pewni, a był to w ogóle peugeot, bardzo jasny, chyba biały.
Zatem zwłok jeszcze nie było.
Wczesnym wieczorem inspektor dopadł Portugalczyka. Portugalczyk mówił głównie po portugalsku, ale, o dziwo, znał także trochę holenderski. Akcent miał dość niezwykły, przy pewnym wysiłku jednakże dawało się go zrozumieć, on sam zaś rozumiał wszystko. Wyjaśnił to niezwykłe zjawisko, bywa tu mianowicie często, załatwia interesy, nie ma w nich żadnej tajemnicy, turystyczno-hotelowo-wodno-spożywcze. Chce otworzyć cały ciąg lokalików wzdłuż kanału.
Czy pamięta wieczór swojego przyjazdu? Pewnie, że pamięta, umówiony był tutaj, w barze hotelowym, i spóźniał się skandalicznie. Deszcz padał. Zaparkował w pośpiechu, zaraz w pierwszym rzędzie, było miejsce, rozejrzał się, owszem, bardzo niespokojnie, zauważył samochód swojego znajomego i doznał ulgi, że gość jednak na niego zaczekał. Samochód stał niejako naprzeciwko, w drugim rzędzie, ustawiony bardzo głupio, okrakiem, tak że zajmował dwa miejsca. Te pierwsze. Nawet się nie zdziwił ani nie zgorszył, bo jego znajomy jest potężnej tuszy i potrzebuje dużo przestrzeni. Często parkuje w taki sposób.
Kiedy znajomy odjechał? Po kwadransie najwyżej, śpieszył się, tyle że zdążyli wstępnie parę słów zamienić, umówić się i już go nie było.
Zatem i trupa nie było…
Na wszelki wypadek inspektor sprawdził, owszem, barman pamiętał potwornie grubego faceta, który tu siedział prawie godzinę, zły i zniecierpliwiony, ustawicznie spoglądając na zegarek. Pojawił się ten właśnie gość, Portugalczyk, usprawiedliwiał się, przepraszał, pogadali chwilę i gruby sobie poszedł. Miał parasol.
Z rachunków komputerowych, na których ustrojstwo drukowało godzinę, wynikło, iż samochód z pierwszego miejsca w drugim rzędzie odjechał pomiędzy powrotem trojga zmoczonych żeglarzy a przybyciem grubego, dzięki czemu gruby mógł sobie stanąć okrakiem. Tym samochodem inspektor już się nie zajmował, nie zamierzał szukać Szweda w szarym volvo, który oddalił się wcześniej i nie mógł nic wiedzieć. Z siedmiu niedostępnych osób jedna odpadła mu definitywnie.
Po czym odpadły jeszcze cztery, bo jedna odjechała przed Szwedem, a trzy przyjechały wcześniej, z czego dwie w chwili, kiedy gruby zaledwie usiadł przy barze, zająwszy interesujące inspektora miejsce parkingowe. Siedział jeszcze w chwili meldowania się osoby trzeciej.
Pozostało właściwie dwoje. Francuz i Polka.
No tak, ale istnieli przecież wszyscy inni goście hotelowi, nie plączący się nigdzie, siedzący spokojnie na tyłkach w swoich pokojach, względnie w restauracji i w barze. Połowa okien wychodziła na parking, ktoś mógł akurat wyglądać…
Inspektor Rijkeveegeen był człowiekiem systematycznym i nie zamierzał niczego zaniedbywać. Puściwszy w ruch machinę, zmierzającą do zezwolenia na wdarcie się do pustego domu Ewy Thompkins oraz poszukując Polki i Francuza, zabrał się za to, co było mu dostępne na miejscu.
Przede wszystkim trochę pomyślał. Nie miał, niestety, nagranej rozmowy z tą jakąś gosposiokuzynką Ewy Thompkins, dzwonił do niej bowiem z hotelu, a nie z policji, ale pamiętał, ponadto zanotował sobie, że owej Ewy nie było w domu już od dziesięciu dni. To znaczy, nie było jej od dziesięciu dni w chwili, kiedy dzwonił. Trzy pełne doby przeleżała w bagażniku, zatem pozostawał tydzień, który musiała gdzieś spędzić. Opinia patologa wskazywała, iż przez ten tydzień była żywa, nie głodzona, nie związana, jej zwłoki nie prezentowały najmniejszych śladów przemocy, wobec czego istniała niejako na swobodzie, jak każdy normalny człowiek. W dobrych warunkach. Nie szła kilometrami piechotą, kalecząc sobie stopy, słońce jej nie spaliło, skóra nie wyschła ani nie namiękła, nic jej nie pogryzło, egzystowała w pełnym komforcie.
Gdziekolwiek się znajdowała przez ten czas, jej samochód powinien przebywać razem z nią.
Człowiek nie ma nazwiska wypisanego na czole. Samochód owszem, ma. Nawet dwustronnie, tablice rejestracyjne z przodu i z tyłu, doskonale widoczne. Człowiek może się ukryć w jakimś ciasnym kącie, posiedzieć pod krzakiem, zamknąć się w toalecie, bodaj nawet publicznej, z samochodem większy kłopot. Zwinąć w rulon się nie da, ugnieść też nie…