Metodą znaną wszystkim policjom świata inspektor Jue puścił w Europę koleżeńską prośbę. Ktokolwiek gdziekolwiek i kiedykolwiek natknął się na ciemnozielonego mercedesa o niżej wymienionym numerze rejestracyjnym…
Następnie znów uczepił się recepcjonisty-studenta ku jego nieziemskiej radości.
Na parking hotelowy wychodziło trzydzieści pięć okien. Za tymi oknami owego deszczowego wieczoru mieszkało sześćdziesiąt pięć osób, w tym pięcioro dzieci. Dzieci inspektor nie lekceważył, bywają bardziej spostrzegawcze niż dorośli. Z tej całej liczby do tej pory pozostawało sztuk trzydzieści osiem, dzieci troje, reszta zdążyła odjechać.
Oszalały ze szczęścia student dostarczył mu kompletną listę potencjalnych świadków, także tych utraconych, z adresami i telefonami. Inspektor Rijkeveegeen przystąpił do przesłuchań, błogosławiąc warunki atmosferyczne. Deszcz padał tylko przez dwa dni, przedtem i potem panowała piękna pogoda, świeciło słoneczko, i wszyscy doskonale pamiętali akurat to krótkie załamanie. Każdy był nim ucieszony albo zmartwiony, każdego zaskoczyło, względnie spaskudziło mu plany, każdy jakoś je odczuł. Gdyby nie to, dzień nie wyróżniałby się niczym i nikt by go nie pamiętał.
Z trzydziestu ośmiu przepytanych osób dziewiętnaście cały wieczór spędziło w barze i w restauracji. Trzynaście oglądało telewizję. Jedna, płci męskiej, spała. Dwie będące małżeństwem, kłóciły się zajadle. Dwie nie będące małżeństwem, bez wielkiego oporu wyznały, że wręcz przeciwnie, okazywały sobie wzajemne upodobanie. Jedna osoba dokonywała zabiegów kosmetycznych, farbując sobie włosy i stosując maseczkę na twarz, co przeciągnęło się prawie do północy.
Z trojga dzieci jedno, najmłodsze, spało. Dwoje pozostałych oglądało telewizję.
Pożytku wszyscy razem nie przynieśli żadnego. Inspektorowi pozostało jeszcze dwadzieścia dwoje dorosłych i dwoje dzieci, w której to grupie znajdowało się dwoje Japończyków, czworo Francuzów, dwóch Norwegów, pięcioro Niemców, dwie Włoszki, jeden Hiszpan, jeden Belg, troje Szwedów, jeden Kanadyjczyk, jedna Angielka i dwoje Holendrów. Dzieci należały do jednej pary Francuzów i do Holendrów.
Zważywszy ogromne skurczenie się świata i rozpowszechnienie komórek, inspektor Rijkeveegeen osiągnął pierwsze drgnięcie sukcesu.
Zmuszony brać pod uwagę trudności językowe, po Japończykach, jednym Norwegu, jednym Niemcu, po Szwedzie, Kanadyjczyku i Angielce, późnym wieczorem złapał własnych rodaków. Osiągnięci wcześniej obcokrajowcy w interesującym go czasie siedzieli w barze, czytali książki i oglądali telewizję. Rodakom zadał to samo pytanie, które już mu nosem wychodziło.
– Co państwo robili tego pierwszego, deszczowego wieczoru?
– Nic szczególnego – odparł grzecznie nieco zdziwiony pan Martin van Leeuwen. – Zjedliśmy kolację i potem, w pokoju, oglądaliśmy telewizję.
– Czy nikt z państwa nie wyglądał przez okno? Tak, no, żeby popatrzeć, czy ten deszcz ciągle pada?
– Nie, po co? Było widać i słychać…
– Ja wyglądałem przez okno! – wrzasnął potężnie dziecinny głos gdzieś z boku.
Inspektorem wstrząsnęło.
– Zdaje mi się, że słyszę… – zaczął delikatnie.
– To mój syn – zakłopotał się van Leeuwen. – Thijs, nie przeszkadzaj… Co? No cóż, on twierdzi, że nie oglądał telewizji, tylko patrzył przez okno. Jeśli panu jakoś specjalnie na tym zależy…
– Tak, istotnie. Na co patrzył? Co widział?
– Mówi, że patrzył na parking. Widział jakieś osoby…
Inspektor przerwał rozmowę i zapowiedział swój przyjazd jutro rano, tam, gdzie państwo van Leeuwen właśnie się znajdują. Znajdowali się w Apeldoorn, w odległości zaledwie czterdziestu kilometrów, zmienił zatem zdanie i oznajmił, że będzie u nich za pół godziny. Uprzejmie poprosił, żeby wstrzymać się jeszcze z położeniem dziecka spać.
– On by i tak teraz nie zasnął – mruknął pan van Leeuwen i wyraził zgodę na późną wizytę.
Mały Thijs van Leeuwen miał jedenaście lat. Czekając na inspektora i pęczniejąc z dumy oraz poczucia własnej ważności, doprowadził rodziców do najwyższego stopnia zdenerwowania, ponieważ nic im nie chciał powiedzieć. Policjantowi powie, im nie. Wobec czego inspektor Rijkeveegeen został powitany jak zbawca. Od razu wyciągnął magnetofon, przeciwko któremu nikt nie zaprotestował.
No więc dobrze, Thijs wyglądał sobie przez okno. Deszcz padał, jeszcze nie było całkiem ciemno, z hotelu i latarni padało światło, wszystko było widać. Podjechał akurat samochód, volvo, takie jakby kawowe. Kawa z mlekiem. Zaparkowało na brzegu rzędu i stało, nikt nie wysiadał, więc się zaciekawił i tym bardziej patrzył. Potem podjechał drugi samochód i zaparkował obok, mercedes, ciemny, chyba trochę zielony. Ale ciemny. Z mercedesa wysiadł kierowca i w tym samym momencie z volva wysiadła jakaś pani, i od razu poszła do tyłu, a ten kierowca mercedesa też obszedł samochód od tyłu i jakoś tak zetknęli się przy jej bagażniku. Tak to śmiesznie wyglądało, jakby się zderzyli. Ale nikt się nie przewrócił, ten z mercedesa od razu poszedł do wyjazdu z parkingu, a ta pani zaczęła wyciągać różne rzeczy z samochodu, od prawej strony wyciągała, z tyłu walizkę a z przodu, z miejsca pasażera, jeszcze coś, taką torbę na ramię i coś więcej. I coś jej upadło, papier jakiś chyba, podniosła to i tak wyglądało, jakby zbierała coś za bagażnikiem, ale ziemię w tym miejscu samochód zasłaniał. W końcu powlokła walizkę na kółkach za sobą i poszła do hotelu.
A ten z mercedesa…? Nie, tego z mercedesa już więcej nie widział, on chyba całkiem wyszedł z parkingu.
Inspektor wdał się w szczegóły, które mały van Leeuwen z lubością powtarzał nawet po dziesięć razy. Volvo stało dość długo, ciemne, ze zgaszonym silnikiem, dlatego właśnie go zaciekawiło. Po otwarciu drzwiczek, jak ta pani wysiadała, światło się w nim zapaliło. No pewnie, że ci państwo się widzieli, całkiem blisko siebie byli. Nie wiadomo, czy coś mówili, tego widać nie było, słychać też nie, ale chyba nie, bo za krótko to trwało, nawet się właściwie nie zatrzymali. Tyle że śmiesznie wyglądało.
Jak wyglądali…? A, nie, niestety, tego dokładnie nie wie. Z okna ich twarzy nie było widać, tylko ubrania. Ubrania pamięta mniej więcej, ta pani miała coś jasnego, chyba kurtkę z kapturem, a ten z mercedesa coś ciemnego i świecącego, też kurtkę, która tak lśniła w tych wszystkich światłach. O, i czapkę! Na to zwrócił uwagę, bo ten deszcz padał, więc każdy bez parasola musiał moknąć, ale oni właśnie mieli coś na głowach, pewnie to było nieprzemakalne. Żadne z nich nie było grube, pan był wyraźnie wyższy od pani, i na tym właściwie koniec. Więcej nie widział.
Przy wielokrotnym powtarzaniu chłopiec niczego nie dodał i nic nie przekręcił, więc chyba ściśle trzymał się prawdy. Inspektorowi zrobiło się gorąco, godzina mu pasowała, sprecyzowano ją za pomocą programu telewizyjnego. Podziękował zachwycającej rodzinie z całego serca, pożegnał się i odjechał.
Zdobył pierwszy punkt zaczepienia!
Udało mi się wreszcie dojechać do domu, chociaż drogę z Poznania miałam potworną. Poza kawałkiem autostrady, reszta była zapchana wszystkim, cokolwiek jeździło na kołach, przytrafił mi się nawet wóz konny. Na szczęście nie musiałam się śpieszyć, mogłam się wlec aż do całkowitej utraty cierpliwości.
Wjechałam za bramę i zadzwoniła komórka.
Ze słuchawką przy uchu weszłam do domu przez garaż, zostawiając w samochodzie wszystko z torebką włącznie, nalałam wody do czajnika, prztyknęłam nim, ale z zaparzaniem herbaty jedną ręką miałam kłopoty, więc wyciągnęłam sobie małe piwko z lodówki. Udało mi się je otworzyć.