A otóż okazało się, że nie. Telefon z tamtej strony odebrała jakaś osoba, która z angielskim miała szalone trudności i inspektor zapomniał o kamiennym wyrazie twarzy. Doszło do tego, że w jakimś momencie otarł nawet pot z czoła, po czym ożywił się i poprosił recepcjonistkę o notowanie. Z powtarzanych przez niego słów i zadawanych pytań wszyscy wywnioskowali, że owej Ewy w Chelsea nie ma, wyjechała na wakacje, ale wcale nie znajduje się w Holandii, tylko albo we Francji, albo w Polsce. Polska, jako kraj, który dopiero co wszedł do Europy, nie stanowiła pojęcia całkowicie obcego, geograficznie można ją było umiejscowić. Przejęta niezmiernie recepcjonistka z wielkim wysiłkiem pisała okropnie dziwne dyktando.
Inspektor umęczył się tak, że wyrwały mu się z ust tajemnice służbowe.
– Tam jest gosposia – rzekł. – Kuzynka Ewy Thompkins. Nie zna żadnego języka. Ale ta Ewa docelowo pojechała do Polski i ma tam adres…
Pochylił się nad zapiskami recepcjonistki, stuknął głową w głowę płonącego zapałem studenta, który też się pochylił, i obaj razem zaczęli odczytywać.
– Karol… Roberto… Anna… znów Karol… Ola… Olso… Ooooo… Watson… Sherlock Holmes i doktor Watson… Waterloo…
– To co to jest? – zainteresował się chciwie portier.
– Nazwa miasta – wyjaśnił inspektor, gwałtownie usiłujący odzyskać równowagę. – Pierwsze litery. K R A K O O O W…
Spojrzał na recepcjonistkę i nic nie musiał mówić, bo od razu rzuciła się do komputera i weszła na Internet.
– A gdzie S i H? – oburzył się student.
– Nie. Ona miała na myśli W. Doktór Watson. Sherlocka Holmesa dołożyła, żebym zrozumiał. Zrozumiałem.
– To nie jest tak dużo O, tylko jedno – powiedziała recepcjonistka. – Kraków. Czegoś z tyloma O nie ma wcale. Krakow, miasto w Polsce.
Inspektor kiwnął głową, bo tyle już sam odgadł. Znów pochylił się nad kartką.
– Zaraz, mamy więcej.
Dalszy ciąg tekstu przypominał książkę telefoniczną albo wykaz imienin. Stephen, Ewa, Waterloo, widocznie nazwa pola bitwy wydawała się osobie najbezpieczniejsza, znów Ewa, Richard, Yard, Scotland Yard, Niven, David Niven, Nancy, Anna, 3, appartament 34. Wyszło im z tego dziwne słowo SEWERYSYNDNNA. Po konsultacji z Internetem wyrzucili litery niepotrzebnie powtarzane i pozostało SEWERYNA. Owszem, taka ulica w owym Krakowie istniała.
Pot z czoła otarli już wszyscy. Inspektor uświadomił sobie nagle, że całą policyjną robotę, nie wiadomo dlaczego, odwala w hotelu. A, bo chce się najpierw upewnić, czy interwencja policji jest w ogóle potrzebna. Telefon na tego Seweryna w Krakowie…
– Liczyć ona umiała – wyrwało mu się. – Liczby mówiła normalnie, po angielsku.
– Trzeba zadzwonić – podsunął roziskrzony recepcjonista-student.
Inspektor spojrzał na niego, machnął ręką na procedury i uczynił znaczący gest ku recepcjonistce. Wpatrzona w internetowe informacje, wypukała numer i oddała mu słuchawkę.
Ktoś się odezwał z tamtej strony. Kobieta.
– Do you speak English? – spytał inspektor beznadziejnie.
– Yes, I do – usłyszał w odpowiedzi i prawie nie uwierzył swemu szczęściu.
Reszta rozmowy przebiegła bez specjalnych zakłóceń, jeśli nie liczyć treści, która, wyraźnie na to wyglądało, zaskoczyła obie strony. Po bardzo długiej chwili inspektor odłożył słuchawkę i opanował swoje emocje.
– Sprawa na razie jest w toku wyjaśniania – oznajmił beznamiętnie i niemiłosiernie, nie podając żadnych więcej szczegółów – Ekipa zajmie się samochodem. Mogą państwo wrócić do swoich normalnych obowiązków.
Akurat im było w głowie wracanie do normalnych obowiązków, skoro z wypowiedzi jednej dostępnej strony wynikały jakieś zupełne niezwykłości. Recepcjonista-student, recepcjonistka, portier, sprzątaczka i przysłuchujący się dyskretnie gość, Szwajcar z węchem, zdołali pojąć, że osoba poszukiwanej Ewy Thompkins stanowi fatamorganę. Ów ktoś z drugiej strony w ogóle jej nie zna i w życiu jej na oczy nie widział. Afera zaczynała warczeć w powietrzu.
W pół godziny przyjechała zapowiedziana ekipa i samochód został otwarty.
Wnętrze nie przedstawiało sobą niczego niezwykłego. Owszem, na tylnych fotelach leżały jakieś małe torby, zmiętoszona garderoba w rodzaju sweterka, rękawiczek, szaliczka, jakieś obuwie turystyczne, kosmetyczka prawie pusta, zawartość bagażnika jednakże przedstawiała się bardziej sensacyjnie.
Natychmiast po otwarciu woń runęła na cały parking. I trudno się było temu dziwić, skoro jej źródłem okazały się damskie zwłoki.
Pies miał rację. Rzeczywiście należało go potraktować poważnie…
– Słuchaj, gdzie ty jesteś?! – wrzasnęła w słuchawkę Martusia okropnym głosem.
– W Gedser – odparłam zgodnie z prawdą. – Zaraz będę wjeżdżać na prom. A co?
– To znaczy, że wracasz?
– Wracam. Ale nie musisz tej informacji rozpowszechniać.
– Nie, nie będę. Słuchaj, coś strasznie dziwnego mi się przytrafiło, w ogóle tego nie rozumiem, czy ty czegoś nie wiesz? Masz w Anglii taką przyjaciółkę, czy ona się nie nazywa Ewa Thompkins?
– Nie, nazywa się podobnie, ale inaczej, i na imię jej Krysia. To całkiem co innego. A co…?
– Jesteś pewna…?
Zastanowiłam się.
– Nazwisko zbliżone, mogę zadzwonić do Krysi i zapytać, czy na przykład, nie ma na drugie imię Ewa. Ale wątpię. A co się stało?
– Nic nie rozumiem. Dzwoniła do mnie holenderska policja, już dwa razy, drugi raz przed chwilą, i upierają się, że u mnie mieszka Ewa Thompkins. W życiu takiej nie znałam! Czy ty coś wiesz na ten temat?
– Pierwsze słyszę. Dlaczego ona ma mieszkać u ciebie? Zaraz… Holenderska policja? Nic z tego kompletnie nie rozumiem. Mówili coś więcej?
– Mówili. Ta jakaś Ewa Thompkins na stałe mieszka w Anglii, w Londynie. W Chelsea. Byłaś tam?
– Byłam. W pewnym stopniu dzielnica willowa. Widziałam domki jednorodzinne. I co?
– I podobno przyjechała do Polski na wakacje i podała adres w Krakowie, u mnie. Tak powiedziała jakaś facetka stamtąd, gosposia albo kuzynka, pytali, czy w ogóle u mnie była i upierali się, że muszę ją znać. Nie znam, jak Boga kocham!
– Może ona z Polski?
– Może, nie wiem…
Coś mi przyszło do głowy.
– Czekaj, może Thompkins to po mężu, a ty ją znałaś pod panieńskim nazwiskiem. Nie powiedzieli, jakie miała panieńskie nazwisko?
– Nie. Ale czekaj, to możliwe. Tyle że żadnej takiej u mnie nie było. W ogóle nikogo nie było, przecież ja tu krótko mieszkam! Ty byłaś, przez pół dnia!
– Nie wymawiaj mi, krócej niż przez pół. To nie to samo. Zaraz. Może ona była u tych ludzi, którzy tam mieszkali przed tobą?
Martusia milczała przez dwie sekundy.
– A wiesz, że to możliwe… Nie spytałam ich, kiedy… Zostawili mi numer telefonu…
Samochody przede mną zapaliły silniki.
– Zadzwoń do nich i spytaj. O panieńskie nazwisko i kiedy była. I wyłącz się, zaczynają wpuszczać na prom, z komórką przy uchu nie wjadę. Zadzwonię później, jeśli na promie nie będzie zasięgu, to już z lądu. Cześć!
Martusia próbowała jeszcze coś mówić, ale musiałam odłożyć słuchawkę, bo załadunek leciał szybko. Wjechałam, wyszłam okropnymi schodami na górę i ulokowałam się w restauracji, w ulubionym miejscu. Zamówiłam filet rybny z remuladą, po czym, rozejrzawszy się dookoła, stwierdziłam, że mnóstwo osób używa komórek. Widocznie już można, jeszcze nie tak dawno zabraniali, a ściśle biorąc, grzecznie prosili, żeby im nie zakłócać elektroniki. Wobec tego ja też mogę.
Komunikat Martusi wydał mi się nad wyraz intrygujący. Co, u diabła, miała holenderska policja do Angielki, przebywającej rzekomo w Krakowie, akurat u niej? Jedynym wytłumaczeniem byliby ewentualnie poprzedni lokatorzy, którzy mogli gościć u siebie nawet rodzinę Aborygenów, ale właśnie przypomniałam sobie, że wcześniej to mieszkanie stało puste przez prawie dwa lata. Wiedziałam o tym dokładnie, bo wszystkie pierepały lokalowe Martusia wypłakiwała mi na łonie i pamiętałam nawet daty jej kolejnych klęsk i sukcesów. Zatem idiotyzm jakiś osobliwy i może nawet interesujące przestępstwo…?
Zostawiłam jej czas na telefon do holenderskiej policji, zjadłam rybę, bardzo dobrą, i zadzwoniłam.
– Słuchaj, nie do uwierzenia! Zaraz ma tu być u mnie nasza policja, będę zeznawać, może powinnam mieć alibi? Ale nie wiem, na kiedy. Więc ona się nazywała całkiem zwyczajnie, Ewa Kuźmińska, znasz taką…?
– Znam. Lalkę. Chodziłam z nią do szkoły. Nigdy nie była w Anglii.
– To nie ta. Ta siedzi w Anglii od dwudziestu lat, tam wyszła za mąż za tego Thompkinsa, a u mnie podobno była w zeszłym tygodniu!!!
Zgroza, dźwięcząca w jej głosie, kazała mi się zastanowić.
– Cały zeszły tydzień byłaś pijana? – spytałam ostrożnie.
– Co…? Dlaczego…?!
– Bo tak mówisz, jakbyś nie miała pojęcia, co działo się w twoim domu przez tydzień…
– No wiesz…! Oszalałaś? Właśnie że byłam w domu, prawie nie wychodziłam, kolano mnie bolało i nic nie rozumiem! Przecież nie mogłam przeoczyć obcej facetki, która u mnie mieszka! Dlaczego, na litość boską…
Przerwałam jej.
– Otóż to. Do całonocnej konwersacji z holenderską policją nie będę cię przymuszać, chociaż rozumiem, że oni mówią po angielsku…
– Bardzo dobrze mówią.
– O ile wiem, ty też. Ale z naszą własną, rodzimą, możesz się postarać. Całkiem głupia nie jesteś…
– Dziękuję ci bardzo…
– Nie ma za co. Oni będą pytać, a z pytań można dużo wywnioskować. Spróbuj się połapać, skąd się wziął pomysł, że ona mieszka, czy mieszkała, u ciebie, kto to wykombinował i skąd oni wiedzą. I po cholerę pytają, szukają jej czy co? Holenderska, nasza…? Baba Angielka, Interpol się wmieszał? Terrorystka? Narkotyki? Wyłap, ile zdołasz.
Słychać było, jak Martusia wzięła głęboki oddech.
– Spróbuję. Postaram się. Myślisz, że mogę udawać kretynkę?
– Bardzo wskazane – pochwaliłam. – Kretynki mają duże wzięcie, szczególnie ładne. Jeśli każde pytanie zaczną ci tłumaczyć jak sołtys krowie na miedzy, dowiesz się wszystkiego… O, cholera! Drugi brzeg widać, zaraz będą krzyczeli: drajwery do wognów, chociaż nie wiem, jaki to prom, niemiecki czy duński. Ale i tak te chrypienia to będą drajwery…