Wyobraziłam sobie siebie na jego miejscu.
Zabiłam kogoś. Osobiście, ja jako ja. Załóżmy, że zamierzam istnieć nadal jako ja, a zbrodnię ukryć na wieki. Tymczasem złapała mnie na tym jakaś ludzka jednostka, jedyna, która może mnie zdradzić, ujrzawszy przy byle jakiej nieszczęśliwej okazji. Nerwicy dostanę, starając się unikać okazji, fotografować się każę wyłącznie od tyłu, na żadne spotkanie z ludźmi nie pójdę, żadnego zaproszenia nie przyjmę, a jeszcze gdybym, nie daj Boże, miała załatwiać różne interesy…? Piekło, nie życie!
Wobec tego muszę zabić jednostkę.
Ale zabić bez wzbudzania jakichkolwiek podejrzeń, bo złośliwość losu spowoduje, że padnie akurat na mnie. Nie, nic z tych rzeczy, musi to być przypadek, co też ona może, ta jednostka, niefartownym przypadkiem…? Wpaść pod pociąg? Nikt nie posądzi maszynisty, że specjalnie na nią czatował, tak jak może się przytrafić w wypadku samochodu. Wylecieć z okna dziesiątego piętra? Myła to okno, na przykład… A jeśli mieszka na parterze? A jeśli w ogóle muszę zabić faceta?
Popłynął na ryby i utopił się. Jeśli nie jest wędkarzem i żadnych ryb maniacko nie łowi, już będzie podejrzane, bo niby dlaczego nagle popłynął, i to jeszcze wybrał sobie sztormową pogodę? Po górach cholernik nie chodzi, w przepaść nie zleci… Jak oni się właściwie zabijają…? A, prawda, motor! Samochód niepewny, może wyjść z kraksy połamany, ale z życiem, chyba że się spali, pas mu się zaciął, wybuchło i cześć. Jeszcze go trzeba namówić na kraksę, bo każde uszkodzenie znajdą i przypadkowość diabli wezmą. Nie, motor lepszy, oni ostro latają, byle dziura w nawierzchni, byle kamień, drzewo…
A jeśli ten mój podlec nie jeździ motorem? I nie pije, ścierwo, abstynent się znalazł, parszywa jego twarz!
Otruć. Chyba tylko…? Jad kiełbasiany, grzyby… Zeżarł, powiedzmy, przez pomyłkę, pomoc lekarska nie zdąży, o to nie ma obawy, ale skąd ja mu wytrzasnę jad kiełbasiany? I jak go nakłonić do spożycia? Z mojej ręki przecież niczego do pyska nie weźmie!
Umęczyłam się na tym fotelu fryzjerskim zgoła do nieprzytomności i nic mi z tego nie przyszło, nie dałam rady zabić go przypadkowo. W drodze powrotnej wróciłam do koncepcji zabijania baby, co o tyle miało sens, że zabójca Neeltje też sobie planował babę. To znaczy mnie.
Zaczęłam obmyślać przypadkowe zabicie siebie. Szło mi jak z kamienia, do tego stopnia, że w końcu machnęłam ręką na przypadkowość i postanowiłam się zwyczajnie zastrzelić. Z daleka, śladów nie będzie, broń nie rejestrowana, nabyta na bazarze od ruskich, potem ją utopić nie w żadnym morzu, tylko w dziczym dole. Morze potrafi wyrzucić wszystko ze słupem telegraficznym i cysterną kolejową włącznie, a na głębię o tej porze roku się nie dostanę, dziczy dół natomiast… Proszę bardzo, kto chce, niech się pcha do niego, nawet nielegalni poszukiwacze bursztynu ze swoją maszynerią nie dali tym dołom rady.
Na wszelki wypadek może się przebiorę tak, żeby z daleka mnie nie rozpoznał. W starą odzież Waldemara, na przykład…
Inspektor Rijkeveegeen zdołał w pewnym stopniu uzupełnić swoje braki wiedzy i pozbyć się Friedricha de Roos jako podejrzanego.
Z dwóch dni, na które brakowało mu alibi, jeden został zbadany. Kradł samochód Ewy Thompkins czy nie, Neeltje w każdym razie zabić nie mógł. Nie było go ani w Amsterdamie, ani w Zwolle, ani w ogóle w Holandii, znajdował się w Danii, a konkretnie w Charlottenlund, na wyścigach kłusaków. Mógł tego nie pamiętać, bo w czasie urlopu bywał na wielu różnych torach wyścigowych i niekoniecznie w niedziele, jego pobytu zaś nie zarejestrował żaden hotel, nie spędził bowiem nocy w hotelu. Spędził ją na jachcie, właściwie na dwóch jachtach, zakotwiczonych tuż obok siebie, nie na obu równocześnie, rzecz jasna, tylko kolejno. Najpierw na jednym grał w pokera w przypadkowym i obcym, ale całkiem przyzwoitym towarzystwie, a potem przeniósł się na drugi, gdzie równie obca mu dama czuła się osamotniona, pełna obaw i żałości, bo mąż jej się gdzieś zapodział, i usilnie domagała się towarzystwa. Potowarzyszył jej chętnie, o poranku zaś odjechał. Wszystko to razem miało prawo wylecieć mu z głowy, zważywszy, iż od popołudnia był na niezłej bani.
Na bani zaś był z tej przyczyny, że pokochał go dziko jeden z graczy. Gracz ów trafił po szóstej gonitwie osławionego vifajfa, wygrał rzetelny pieniądz i uparł się, że jest to zasługa Friedricha, który podsunął mu konia. Począł go czcić niezwłocznie bardzo licznymi napojami, zapamiętał dokładnie i pamiętał do tej pory, być może również dzięki temu, że jeździł nowym samochodem, kupionym za wygraną. Szczegóły wydarzenia w upojeniu wspominał i opisywał każdemu, kto mu tylko wpadł pod rękę, aż wreszcie dotarły i do policji, wspomagającej holenderskiego kolegę.
Graczy w pokera połapano, odnalazła się nawet i dama, bo jachty bywają rejestrowane, nikt się Friedricha nie wyparł i w ten sposób Rijkeveegeen zdjął sobie z głowy najgorszego z podejrzanych.
Dekker de Haes, niebotycznie wściekły, odpowiedział na wszystkie pytania, nie podważając nawet uczuć Natalii Sterner, stosując przy tym, jako przerywniki, najrozmaitsze groźby karalne, z wytoczeniem policji sprawy sądowej na czele. Za kompromitację, na jaką został narażony, za spaskudzenie opinii zawodowej, za straty czasu i moralne, za posądzenie o talenty ogiera, buhaja, tryka i knura, za wrzody żołądka, które z pewnością będzie miał, oraz za mordobicie, o które niewątpliwie zadbają mężowie wszystkich znajomych dam. Zbrodnia w tym całym interesie stała na ostatnim miejscu.
Mimo wszystkich awantur, Rijkeveegeen na razie jeszcze z niego nie zrezygnował, bo Soamesa Ungera podejrzewał o talenty także i aktorskie.
Meier van Veen nie został ponownie przepytany. Jak zwykle, opóźniał inspektorowi wszelkie działania, wciąż podróżując służbowo. Tym razem znikł z horyzontu jakoś wyjątkowo dokładnie i nie było go nigdzie. Rijkeveegeen zdenerwował się trochę, bo był z nim umówiony na określony dzień i godzinę, a dotychczas Meier terminów dotrzymywał, możliwe zatem, że coś mu się stało. Soames Unger w pełni był zdolny go sprzątnąć, tym samym rzucając nań wszystkie podejrzenia.
Poszukiwania Meiera van Veen ruszyły pełną parą i Rijkeveegeen odpracował całą geografię. Sprawdził w Brukseli, w Paryżu, w Stuttgarcie, w Berlinie, w Kopenhadze, w Atenach, w Madrycie, w Kairze, w Tokio, w Nowym Jorku, w Ottawie, w Zurichu, w Londynie, w Wiedniu, nawet w Moskwie. Nie pożałował sobie Australii, Nowej Zelandii i Ameryki Południowej, rozpuścił wici wszędzie.
Zewsząd uzyskał informacje, że owszem, mecenas van Veen był, bardziej czy mniej dawno, ale już go nie ma. Jego chwilowa nieobecność nikomu w niczym nie szkodzi, bo prowadzone sprawy doprowadził do szczęśliwego zakończenia, a nowych jeszcze nie napoczął. Robiło to takie wrażenie, jakby uporządkował co trzeba i zrobił sobie urlop, może zwiedza góry Hogar albo przepływa Ryczące Czterdziestki.
W żadne Czterdziestki Rijkeveegeen nie uwierzył i zdenerwował się silniej. Idąc drogą rosnących podejrzeń, skontaktował się z Polakami i spytał, gdzie się podziewa ten ich Stefan Obliga.
A nigdzie. Obliga Polakom zginął. Wypisz, wymaluj tak samo, jak Rijkeveegeenowi Meier van Veen.
Subtelnie, delikatnie i bez oficjalnego krzyku inspektor sprawdził konta bankowe Meiera i okazało się, że jest na nich zdumiewająco mało pieniędzy. W ostatnich tygodniach pan van Veen zrobił się jakiś taki strasznie rozrzutny i powydawał prawie wszystko. Co z tym zrobił, nikt nie wie, może skompletował sobie kolekcję diamentów.
Meier van Veen nareszcie wyszedł inspektorowi na prowadzenie i o ładne parę długości wyprzedził rozzłoszczonego Dekkera.
Kołatał się w atmosferze jeszcze ostatni cień wątpliwości, bo Meier znikł dziwnie. Mieszkanie zostawił tak, jakby lada chwila miał do niego wrócić, pełne odzieży, książek, dokumentów, korespondencji i pamiątek, gabinet podobnie, personel w postaci jednej sekretarki i jednego aplikanta pracował nadal, nie został zwolniony ani powiadomiony o utracie pracodawcy, pensje dla obydwojga leżały na koncie służbowym i wystarczały do końca roku, nic nie wydawało się ostateczne. Znikł jakby bez przygotowania, znienacka. Może i rzeczywiście ktoś go zabił, jakiś bandzior dokonał napadu, obrabował, zwłoki utopił…
Zabezpieczywszy się na wszelki wypadek ze wszystkich stron, zaopatrzony w pełny asortyment odpowiednich zezwoleń, nakazów i wyroków, Rijkeveegeen przystąpił do szczegółowej penetracji całego stanu posiadania zaginionego mecenasa. Apartament poszedł na pierwszy ogień.
Soames Unger umiał się wtapiać w otoczenie. Gdziekolwiek się znajdował, pasował tak, że nie budził w nikim najmniejszych podejrzeń. Jako ekolog, wydelegowany z Unii Europejskiej dla sprawdzania równowagi pomiędzy florą i fauną, dał się już zauważyć w Bieszczadach, w Białowieży, w Kampinosie i na Mazurach, zdążył, nie musiało to długo trwać, wystarczyło pokazać się paru osobom, zamienić kilka słów i gotowe. Teraz mógł w tej samej postaci wystąpić na Mierzei, z nazwiskiem tylko miał kłopot.
Stefan Obliga wściekł mu się za szybko. Może nie tyle wściekł się Obliga, ile podła zmora nie dała się zabić. Może to on sam był zbyt ostrożny…? Może niepotrzebnie obawiał się podejrzeń, złapania, w końcu bandytyzm w tym kraju jest tak rozpanoszony, że o jakimś natychmiastowym pościgu po byle strzale nawet myśleć nie warto. Nie tak od razu by jej trupa znaleźli, jeszcze później rozpoczęliby śledztwo, a wówczas on byłby już daleko, wśród starych znajomych, witałby się z nimi i wysłuchiwał sensacyjnych opowieści i plotek.
Jednakże napad rabunkowy nieznanych bandziorów pasował mu bardziej. Jeden strzał, a niechby i dwa, bez rabunku, musi nasuwać podejrzenia, kojarzące się z nim nieodparcie. Wściekły upór policji bywa niebezpieczny, a kto ich tam wie, może by się uparli…? Napadu rabunkowego nie zdążył zorganizować i zmora mu się zmyła spod ręki.
Trudno, przepadło, popełnił błąd czy nie, nazwisko stanowiło zgryzotę. Dotychczas dysponował taką ilością znakomitych, niepodważalnych dokumentów, że nie musiał się nimi przejmować i zapewne trochę tę sprawę zlekceważył. Dwa wydarzenia go zaskoczyły, znienacka dokopała mu Neeltje i nadział się na świadka, zbytnio musiał przyśpieszyć likwidację swojego cudownego procederu, a teraz zabrakło mu jeszcze bodaj jednego dowodu tożsamości. To coś, czym posługiwał się jako ekolog, nie zniosłoby niczyjego wnikliwego spojrzenia, gorzej, widniało na tym jego własne zdjęcie, jego prawdziwa twarz. Nazywał się, co prawda, Jan Kowalik, ale autentyczny Jan Kowalik istniał, żył, podobny był do niego jak pięść do nosa, a znaleźć go można było najłatwiej w świecie. Jedyną nadzieję pokładał w panience, która, w wyniku własnej, niepojętej pomyłki, obdarzyła Kowalika dwoma egzemplarzami dowodu osobistego, w dodatku z dwiema różnymi fotografiami, nie zwróciwszy na to najmniejszej uwagi. Panienka pomyłki się wyprze, to pewne, ale już pierwsza kontrola wykaże fikcyjność jednego z tych dokumentów.