A ten z mercedesa…? Nie, tego z mercedesa już więcej nie widział, on chyba całkiem wyszedł z parkingu.
Inspektor wdał się w szczegóły, które mały van Leeuwen z lubością powtarzał nawet po dziesięć razy. Volvo stało dość długo, ciemne, ze zgaszonym silnikiem, dlatego właśnie go zaciekawiło. Po otwarciu drzwiczek, jak ta pani wysiadała, światło się w nim zapaliło. No pewnie, że ci państwo się widzieli, całkiem blisko siebie byli. Nie wiadomo, czy coś mówili, tego widać nie było, słychać też nie, ale chyba nie, bo za krótko to trwało, nawet się właściwie nie zatrzymali. Tyle że śmiesznie wyglądało.
Jak wyglądali…? A, nie, niestety, tego dokładnie nie wie. Z okna ich twarzy nie było widać, tylko ubrania. Ubrania pamięta mniej więcej, ta pani miała coś jasnego, chyba kurtkę z kapturem, a ten z mercedesa coś ciemnego i świecącego, też kurtkę, która tak lśniła w tych wszystkich światłach. O, i czapkę! Na to zwrócił uwagę, bo ten deszcz padał, więc każdy bez parasola musiał moknąć, ale oni właśnie mieli coś na głowach, pewnie to było nieprzemakalne. Żadne z nich nie było grube, pan był wyraźnie wyższy od pani, i na tym właściwie koniec. Więcej nie widział.
Przy wielokrotnym powtarzaniu chłopiec niczego nie dodał i nic nie przekręcił, więc chyba ściśle trzymał się prawdy. Inspektorowi zrobiło się gorąco, godzina mu pasowała, sprecyzowano ją za pomocą programu telewizyjnego. Podziękował zachwycającej rodzinie z całego serca, pożegnał się i odjechał.
Zdobył pierwszy punkt zaczepienia!
Udało mi się wreszcie dojechać do domu, chociaż drogę z Poznania miałam potworną. Poza kawałkiem autostrady, reszta była zapchana wszystkim, cokolwiek jeździło na kołach, przytrafił mi się nawet wóz konny. Na szczęście nie musiałam się śpieszyć, mogłam się wlec aż do całkowitej utraty cierpliwości.
Wjechałam za bramę i zadzwoniła komórka.
Ze słuchawką przy uchu weszłam do domu przez garaż, zostawiając w samochodzie wszystko z torebką włącznie, nalałam wody do czajnika, prztyknęłam nim, ale z zaparzaniem herbaty jedną ręką miałam kłopoty, więc wyciągnęłam sobie małe piwko z lodówki. Udało mi się je otworzyć.
– Słuchaj, to jest coś okropnego – mówiła z drugiej strony Martusia, zarazem wściekła i rozśmieszona. – Co za nazwisko ma ten facet…!
– Jaki facet?
– Ten holenderski policjant. Czekaj, spróbuję ci je powtórzyć. Rij…kevee…geen… Co za język oni mają!
– O, rzeczywiście, i cóż takiego! – prychnęłam wzgardliwie. – Bardzo proste, Ryjek-Wagon. A imię?
– Imię krótkie, Jue, ale też nie wiem, jak się to wymawia. Ryjek-Wagon, masz rację, to nawet można zapamiętać.
– I co ten Ryjek-Wagon?
– A gdzie jesteś?
– W domu. Właśnie wjechałam.
– To już możesz rozmawiać?
– Nic mi nie stoi na przeszkodzie. No, może brak trzeciej ręki, drobnostka. Rozumiem, że się do niego dodzwoniłaś?
– Z trudnościami, ale jednak. I wyobraź sobie, powiedział! Nawet nie musiałam wymyślać żadnych łgarstw, pochwalił mnie, że tak się staram. Mam nazwisko tej gosposiokuzynki i telefon do niej. Wcale nie Turczynka!
– Skąd wiesz?
– Niemożliwe, żeby Turczynka nazywała się Gąsowska! Jadwiga Gąsowska. No, może być po mężu, ale Jadwiga to chyba takie nie bardzo tureckie imię?
Zainteresowałam się gwałtownie ortografią.
– Jakim cudem przekazał ci ą? Powinna mu była wyjść Gasowska, też możliwe, a za to mylące. Skąd ą? Przecież nawet w małpiej poczcie nie wyjdzie!
– Wyobraź sobie – ożywiła się z przejęciem Martusia – to jakiś przeraźliwie dokładny facet! Pół godziny się męczył, żeby mi wytłumaczyć, że to „a” ma taki ogonek u dołu i nawet używał jakichś francuskich słów, sedije, czy coś takiego, nie wiem co to jest…
– Cédille – skorygowałam. – Ja wiem. Owszem, nawet porównywalne. No i co, zrozumiałaś chyba…?
– Dopóki próbował po francusku, to nie, dopiero jak zaczął po angielsku o tych ogonkach u dołu… Wiesz, on niegłupi, przyrównał do świńskiego grajcarka i wtedy mi się objawiło, że to musi być ą!
– Wprawiasz mnie w podziw. Naprawdę wiedziałaś, jak jest po angielsku świński grajcarek?
– Ja nawet wiem, jak jest po angielsku hołobla! – pochwaliła się Martusia dumnie. – Co prawda, w ogóle nie wiem, co to jest hołobla, ale za to wiem, jak brzmi po angielsku. I wiem, jak jest pazdur, chociaż też nie mam pojęcia, co to takiego!
– Czy miałaś angielską prababkę ze wsi, która cię uczyła języka? – spytałam ze zdumieniem. – W dodatku musiałaby to być wieś podgórska, bo tam raczej pazdury były stosowane…?
– No coś ty, nie miałam żadnej prababki… No nie, przesadzam, jakieś miałam… Ale nie znałam ich wcale. A co to jest, ten pazdur?
– Ozdobny drąg, sterczący ku górze, na skrzyżowaniu skrajnych krokwi na szczycie dachu… Słuchaj, mnie się zdawało, że rozmawiamy na tematy kryminalne? Odczep się od budownictwa regionalnego i końskiej uprzęży, co on więcej powiedział, ten Ryjek-Wagon?
– Jakiej końskiej uprzęży?
– Hołobla zalicza się do końskiej uprzęży. Wracaj do tematu!
– A…! No dobrze. Otóż ta Gąsowska pochodzi z Polski, przyjechała do Anglii tuż przed połączeniem z Europą, więc mają jej dane. Wcale nie jest z Krakowa, tylko spod Warszawy, z Łomianek…
– Też ciekawe, jak ci przekazał ł…
– Powiedział, że l, tylko przekreślone skośną kreską, a ja to zrozumiałam sama z siebie. Bo ja czasem coś rozumiem sama z siebie, wiesz…? Dał mi jej telefon tam, w Chelsea. W Łomiankach telefonu nie ma, to znaczy, może ma, ale go nie znają.
– I co? – zainteresowałam się chciwie. – Dzwoniłaś?
– Raz zadzwoniłam, ale nikt nie odbierał. No więc wolałam zadzwonić do ciebie.
– Bardzo słusznie, chociaż nic nam to nie daje. Podzwoń do niej jeszcze trochę, bo naprawdę jestem ciekawa, skąd się wziął ten idiotyzm z twoim adresem. Albo czekaj, daj mi ten numer, ja też podzwonię. Umiem dzwonić do Anglii.
Martusia podyktowała mi numer i rozłączyła się. Zaparzyłam wreszcie herbatę i z niechęcią popatrzyłam na samochód, który wymagał rozładowania. Zastanowiłam się, kogo by tu wezwać na pomoc, chyba Witek, mój siostrzeniec, będzie najlepszy, szczególnie że przywiozłam herbatę dla jego córki…
Witek powiedział, że jest na Woli, ale zaraz przyjedzie. Słowo „zaraz” w godzinach szczytu, w dzień powszedni, odebrałam właściwie.
Nic mi, prawdę mówiąc, z tego samochodu nie było tak pilnie potrzebne. No, może torebka, druga komórka, sałatka z kartofli, kupiona w Danii, i dziwaczny farfocel, wyciągnięty z morza, wysuszony na hotelowym balkonie, złożony z niezwykłej plątaniny morszczynu na jakimś patyku, nad wyraz dekoracyjny, który mnie korcił od początku i koniecznie chciałam znaleźć dla niego miejsce na odpowiednim kawałku ściany. Tyle bagażu wyjęłam.
Zajęta byłam właśnie uczepianiem farfocla nad kanapą, kiedy brzęknął gong u furtki. Byłam przekonana, że to Witek.
– Otwarte!!! – wrzasnęłam przeraźliwym głosem.
Ktoś wszedł.
– Witek, wasza herbata jest na samym dnie bagażnika – powiedziałam, zanim uświadomiłam sobie, że słyszę więcej kroków niż od jednej pary nóg. – Więc sam rozumiesz…
Zlazłam z kanapy, spojrzałam. Dwóch obcych facetów, nie robiących wrażenia złoczyńców.
– O, panowie do kogo…?
– Do pani Joanny Chmielewskiej. Usłyszeliśmy coś w rodzaju zaproszenia…
– Zgadza się. To ja. Słucham?
Jakimś takim jednakowym gestem wyjęli z kieszeni legitymacje, całkiem jak na amerykańskim filmie.
– Policja…
Ucieszyłam się nadzwyczajnie, bo wszelkie kontakty z policją zawsze mnie zachwycały. Zaprosiłam ich do tego fragmentu mieszkania, który określany był mianem salonu i przyniosłam z kuchni torebkę.
– Chcą panowie obejrzeć jakiś dokument?
– Niekoniecznie – odparł jeden. – Może później. Pani jest znana z twarzy…
Pomyślałam, że jeśli jestem znana z takiej twarzy, jaką mam w tej chwili, powinnam się utopić jeszcze dzisiaj. Przejechałam mniej więcej dwa i pół tysiąca kilometrów prawie jednym ciągiem, nie umyłam głowy, nie włożyłam peruki, nie zrobiłam kompletnie żadnego makijażu, byłam zmęczona, musiałam wyglądać jak stary upiór. A, co tam, do konkursu piękności nie staje…
– O rany, ile pani ma kotów…! – wyrwało się drugiemu.
O, cholera… Koty musiały wywęszyć, że pani wróciła, siedziało ich na tarasie z dziewięć. Należałoby im na powitanie dać jeść, ale jeszcze wcześnie, bez przesady, zagłodzone nie są, nie ma obawy.
– To są dzikie koty – wyjaśniłam. – Ostatnio panuje moda na dzikie koty. Ale mają tu u mnie wikt i opierunek. Już się oswajają i zaczynają mi się pchać do domu, z tym że wolałyby zamieszkać beze mnie. One tu, a ja gdzieś tam, w ogrodzie. Mimo wszystko jednak koegzystujemy zgodnie.
– A jeśli pani wyjeżdża…?
– Moja siostrzenica je karmi. Zaakceptowały ją całkowicie.
– Lubię koty – wyznał ten pierwszy. – Czy możemy nagrać naszą rozmowę?
Zdziwił mnie bezgranicznie.
– Panowie przeprowadzają wywiad? Nie daj Boże, do prasy? Policja takich pytań na ogół nie zadaje. Poza wszystkim, mnie ten przyrząd nie przeszkadza, przyzwyczaiłam się już dawno, ale o co właściwie chodzi?
Ten pierwszy musiał mieć wyższy stopień, ten drugi niższy. Nie wytrzymałam, spytałam ich o to. Zgadzało się, komisarz i aspirant, z wysiłkiem przypomniałam sobie, że kiedyś nazywali się porucznikiem i starszym sierżantem. Podali swoje nazwiska i poprosili, żebym nie starała się zbytnio ich zapamiętać.
Zaciekawili mnie do szaleństwa.
– To jest coś w rodzaju przesłuchania półsłużbowego – wyznał komisarz. – Szczerze mówiąc, sam nie bardzo wiem, jak to nazwać. Podobno jest pani świadkiem.