Выбрать главу

– Proszę bardzo – zgodziłam się. – Mogę być. Świadkiem czego?

Zastanowił się, westchnął ciężko, podjął jakąś decyzję.

– Dobra, zacznę wprost. Była pani w podróży.

– Byłam. Wróciłam do domu przed godziną.

– Uprzejmie proszę, żeby pani opisała, możliwie szczegółowo, trasę, jaką pani jechała.

O, masz ci los…!

– W takim razie muszę wziąć atlas drogowy Europy. I nie tylko, mapę Francji i wykaz hoteli…

No i w tym momencie wyszło na jaw, że żadne moje wysiłki, czynione w kierunku wyrwania pomocy geograficznych z toreb za plecami przednich foteli, nie dałyby pożądanych rezultatów. Obaj się zdrowo umęczyli, żeby tego dzieła dokonać, wreszcie im się udało. Myśl, że nie próbowałam się z tym wygłupiać w Zwolle, na lejącym deszczu, sprawiła mi wielką przyjemność.

Spokojnie znieśli Wiedeń, Salzburg, Stuttgart, Luksemburg, całą Bretanię, Paryż, ożywili się dopiero przy Zwolle. Co, u licha, takiego, zobaczyli w tym Zwolle? Deszcz…?

W nosie mieli Carnac i menhiry, dziko zainteresował ich parking przed hotelem Mercure. Chwila po chwili, szczegół za szczegółem powtarzałam im wszystko, co w tym mieście przeżyłam, za skarby świata tylko nie mogłam sobie przypomnieć, co jadłam na kolację. Coś jadłam, to pewne, głodna byłam. Przy pożywieniu się nie upierali, uczepili się parkowania.

– Panowie – rzekłam wreszcie, straciwszy cierpliwość – powiedzcie wreszcie, w czym rzecz. Przecież ja nie jestem aż tak niedorozwinięta, żeby mi nie majaczyło w tle wasze sedno sprawy. Nic się tam nie działo niezwykłego, no owszem, może fakt znalezienia miejsca na parkingu najbliżej wejścia do hotelu był ewenementem, sama to uważam za szczególną łaskę boską, która mnie do tej pory zdumiewa, ale co tam się stało poza tym? Co ja takiego widziałam, czego jesteście spragnieni, mówcie jak ludzie, nie polecę zaraz jutro trąbić o tym po mieście, o co chodzi?!

Wyłączyli magnetofon i powiedzieli.

– Kwestia znajomości języka. Pani mówi po francusku, Holendrzy raczej po angielsku, można załatwiać sprawę przez tłumacza przysięgłego, ale to trwa. Po koleżeńsku wyświadczamy przysługę holenderskiemu koledze, prosił nas o to. Owszem, oficjalnymi drogami, ale trochę po kumotersku, żeby było prędzej, dziś jeszcze dostanie cały tekst po angielsku, bo parę osób u nas zna ten język. Miedzy innymi inspektor Górski…

– A, Górski! – ucieszyłam się jeszcze porządniej. – I co?

– Przesyła pani pozdrowienia.

– Bardzo mi miło, wzajemnie. Rozumiem, że inspektor Górski za mnie zaświadczył. To już niech pan wali tę jakąś odrobinę prawdy.

– No dobrze. W tym samochodzie, który zaparkował obok pani, znaleziono w bagażniku zwłoki. I chyba pani jest jedyną osobą, która z bliska widziała kierowcę.

Myślałam przez całe sześć sekund. Sześć sekund gwarantowane, przed sobą, na ścianie, miałam zegar z sekundnikiem.

– Zwłoki były płci żeńskiej, nazywały się Ewa Thompkins, pochodziły z Anglii i wyjechały na wakacje do Krakowa – powiedziałam złym głosem. – Albo ja jestem zupełną debilką, a słowo „dedukcja” jest dla mnie pojęciem wyłącznie encyklopedycznym. Zgadza się?

Z całą pewnością holenderski gliniarz, Ryjek-Wagon, byłby bardziej wstrząśnięty.

– Nie jest pani debilką – zapewnił mnie grzecznie komisarz po krótkim namyśle. – Skąd pani to wszystko wie?

Rozwścieczył mnie od razu.

– Oczywiście, jeśli ktokolwiek cokolwiek wie albo się domyśla, jest to złoczyńca, sprawca, a co najmniej podejrzany. Ja wiem, że w prawdomówność społeczeństwa wierzyć nie możecie, ale moglibyście chociaż wierzyć w inteligencję. Ale dobrze, powiem. Pod krakowskim adresem, dokąd rzekomo pojechała Ewa Thompkins, mieszka, tak się składa, moja przyjaciółka, która o tej całej Ewie w życiu nie słyszała. Mieszka krótko, lokal stał pusty prawie dwa lata, jeśli Ewa pochodziła z Krakowa, a podobno tak, mogła mieć tam rodzinę, znajomych, o pustym lokalu wiedzieć, podać adres jako bezpieczny, nikt jej tam nie znajdzie. Może spragniona była świętego spokoju? Wy mnie pytacie o parking, stanął obok samochód z trupem, elementarne skojarzenie! Ja z Polski! Nieboszczka też! Może mam związek…? Ej, zaraz… A skąd wiadomo, że on podjechał, kiedy ja tam jeszcze siedziałam…?

Na krótki moment zakłopotali się obaj tak, że chyba to było prawdziwe. Nie udawali.

– Nie wiemy. Nie prowadzimy dochodzenia. Tyle nam Holender powiedział, ile było niezbędne, żeby panią przesłuchać. Wniosek prosty, ktoś widział.

– Tylko mnie? Przyjechałam dwoma samochodami?

– Nie, właśnie idzie o tego drugiego kierowcę…

Opanowałam irytację i znów pozastanawiałam się przez chwilę.

– Dobrze, powiem absolutnie wszystko, co widziałam, co myślę, co mi przychodzi do głowy i tak dalej. Niech pan włączy przyrząd. Niech on ma, ten Ryjek-Wagon, cały tekst z przyległościami.

– Ryjek-Wagon…?

– O Jezu… A umie pan wymówić jego nazwisko jak trzeba…? W Amsterdamie jest ulica, która nam wychodzi jako Nieuwierzyszwwudu… Żółty kapeć mi tam na koło założyli!

Dość długa chwila minęła, zanim mogliśmy wrócić do zasadniczego tematu. Zdaje się, że uznali mnie za jednostkę wysoce spontaniczną, a co za tym idzie, raczej prawdomówną. Komisarz włączył magnetofon.

– Co pani wie o Ewie Thompkins?

– Nic kompletnie. Pierwszy raz usłyszałam o niej od mojej przyjaciółki z Krakowa.

– Niech pani opisze człowieka, który wysiadł z mercedesa. Możliwie dokładnie.

– Wzrostu metr osiemdziesiąt dwa albo trzy – zaczęłam z namysłem. – Umiem oceniać odległości i wymiary. Średnio barczysty, nie gruby, nie chudy, tak w sam raz, gdyby mnie poprosił do tańca, poszłabym chętnie. Bez zarostu, ogolony, twarz… męska szczęka, odrobinę wystająca broda, wąskie usta, ładne w kształcie. Piękne brwi, sama bym chciała takie mieć, tylko wolałabym troszeczkę mniej obfite. Interesujące oczy, jasne, przy odcieniu nie będę się upierać, za słabe światło. Gęste rzęsy, nadawałby się na amanta filmowego. Nos… Do licha, bez znaków szczególnych, prosty, nie rzuca się w oczy. Ogólnie przystojny, ale jakiś taki… zimny. Ćwierć wieku temu mógłby mnie podrywać, być może, z powodzeniem, o ile by w nim coś błysnęło. Na parkingu… moment… słowo przeprosin… coś w nim było twardego. O…! Nie lubił mnie.

– Trudno się dziwić – mruknął inspektor. – Z trupem w bagażniku…

– Wieku pan pod uwagę nie bierze? – spytałam słodko.

Chcieli być grzeczni, tak ich tym zatem ogłuszyłam, że przez dłuższą chwilę nie mogli przyjść do siebie. Pierwszy oprzytomniał komisarz.

– Czyjego wieku…? A, właśnie, w jakim był wieku?

– A diabli go wiedzą. Nie gówniarz i nie stary piernik.

– No nie, jakoś pani przecież może ocenić! Widziała go pani z bliska.

– No dobrze, gdyby za brak odpowiedzi mieli mnie skazać na ścięcie toporem, powiedziałabym, że wyglądał na czterdzieści, do czterdziestu pięciu. Tak około i mniej więcej.

– Widziała pani, co potem zrobił?

– Odszedł szybkim krokiem. Co było dość naturalne, bo nikt nie łazi niemrawo przy deszczu. Znalazłam się tyłem do niego, poszedł w kierunku wyjazdu z parkingu, a ja grzebałam w samochodzie. Potem mógł nawet tańczyć kozaka, też bym nie zauważyła.

– Portret pamięciowy… Myśli pani, że da się zrobić?

– Na ile mi posłuży pamięć wzrokowa…

Trzasnęły drzwi. Tym razem był to Witek. Bez chwili namysłu powiadomiłam go, że jestem świadkiem i właśnie siedzą u mnie panowie z policji. Witek nie zainteresował się tym specjalnie, wziął głęboki oddech przed ciężką pracą, zebrał siły fizyczne i otworzył mój bagażnik.

Panowie z policji zastrzegli sobie możliwość jeszcze jednej wizyty, a nawet wezwania mnie do komendy, i poszli precz.

Trochę potrwało, zanim zdołałam oprzytomnieć i odrobinę pomyśleć, bo jednak rozładowanie samochodu miało swoje wymagania. Dwadzieścia brudnych koszul mojego syna powinno iść do prania, książki musiałam posegregować, treść laptopa przerzucić na komputer, negatywy zdjęć oddać do wywołania, sprowadzić sobie do domu jakieś produkty jadalne… Nakarmić koty, sprawdzić, co się dzieje w ogrodzie…

Późnym wieczorem zadzwoniłam do Martusi.

– Nie ma tej baby – powiedziała, zdenerwowana. – Słuchaj, cały dzień dzwonię, nikt tam nie odpowiada! Ona uciekła czy co?

– Wnioskując z tego, co było u mnie, chyba uciekła – odparłam. – Wychodzi mi… i nie tylko mnie… że Ewa Thompkins nie żyje i znajdowała się w bagażniku samochodu, który zaparkował tuż koło mnie, w Zwolle…

– Nie mów…!

– Tak wymyśliłam. A gliny nie zaprzeczyły…

* * *

Inspektor Rijkeveegeen chwycił faks z Polski jak diabeł dobrą duszę.

Kolejny krok do przodu, miał rysopis faceta. O ile, oczywiście, baba nie zełgała, ale polska policja była zdania, że raczej mówiła prawdę. Owszem, portret pamięciowy, spragniony go był niczym kania dżdżu!

Od tej polskiej policji zresztą w żaden sposób nie mógł się odczepić, ponieważ gosposiokuzynka Ewy Thompkins znikła bez śladu i najbardziej prawdopodobne było, że wróciła do własnego kraju. Jej stały adres miał, znów poprosił o przysługę kolegów po fachu, niech sprawdzą, czy przypadkiem jej tam nie ma. Drogi służbowe owszem, napoczął, ale na razie nie wiodły nigdzie, bo związek holenderskiego trupa angielskiego pochodzenia z polską sprzątaczką wydawał się niejasny i wymagał potwornej ilości wyjaśnień i tłumaczeń wszelkiego autoramentu.

Ponadto małżonek Ewy, pan Thompkins, był chwilowo niedostępny. Podobno, wedle kulawej informacji gosposiokuzynki, dokądś wyjechał, może służbowo, a może na urlop, nie wiadomo, na tydzień przed całym wydarzeniem, więc podejrzany być nie mógł i poszukiwanie go listami gończymi raczej nie wydawało się uzasadnione. Zważywszy, iż wyjeżdżał i wracał wielokrotnie, istniała nadzieja, że wcześniej czy później wróci i tym razem.

Zaraz następnego dnia o poranku Rijkeveegeen dowiedział się, że owej Jadwigi Gąsowskiej w Polsce nie ma. Owszem, mieszka w tych jakichś Łomiankach pod Warszawą, stolicą kraju, zgadza się ulica, numer domu i mieszkania, ale mieszkanie świeci pustką. Nie ma ani jej rodziców, ani młodszej siostry, ani jeszcze młodszego brata, wszyscy są gdzieś na wakacjach, bo wciąż jeszcze mamy okres urlopowy. Apartamentem opiekuje się zaprzyjaźniona z rodziną sąsiadka, która podlewa kwiatki i karmi kota.