Выбрать главу

– Ma schizofrenię paranoidalną.

– Schizofrenię? Rozdwojenie jaźni? Widziałem takich.

– Nie, nie, on nie ma rozdwojenia jaźni. On jest schizofrenikiem. To znaczy, że ma urojenia i nie radzi sobie z niepokojem i stresem.

– Jest głupi? Niedorozwinięty?

Adler, będąc profesjonalistą, aż wzdrygnął się wewnętrznie na takie słowa, ale nie dał niczego po sobie poznać.

– Nie. Ma średnio wysoki iloraz inteligencji – powiedział. – Ale nie działa w sposób przemyślany.

Kapitan prychnął pogardliwie.

– Musiał jednak działać w sposób przemyślany, nie sądzi pan? Musiał, bo wydostał się ze szpitala psychiatrycznego dla chorych niebezpiecznych dla otoczenia.

Adler zacisnął na chwilę wargi, zastanawiając się, co odpowiedzieć. Znów poczuł smak żony i zaczął się zastanawiać, czy będzie miał wytrysk. Nie miał go. Powiedział do Havershama:

– Ta ucieczka wynikła wskutek błędu sanitariuszy. Zdyscyplinujemy

ich.

– Mnie się zdaje, że oni już zostali zdyscyplinowani. Przynajmniej ten ze złamaną ręką.

– Proszę posłuchać, panie kapitanie, czy możemy załatwić to po cichu?

Kapitan uśmiechnął się szeroko.

– A co, boi się pan rozgłosu, panie doktorze?

Adler odczekał chwilę, a potem powiedział głosem cichym, ledwie dającym się słyszeć z powodu zawodzenia, które znowu rozlegało się w budynku:

– Proszę posłuchać, panie kapitanie. Proszę się ze mną nie drażnić. Mam pod opieką prawie tysiąc najnieszczęśliwszych ludzi na Północnym Wschodzie, a pieniędzy dostaję tylko tyle, ile wystarcza na zajęcie się jedną czwartą tej liczby. Ja tu mogę…

– Dobra. W porządku.

– Mogę części z nich poprawić jakość życia i mogę ochronić przed nimi pozostałą ludność. Robię w tym celu, co w mojej mocy, wykorzystując tę sumę pieniędzy, którą dostaję. I niech mi pan nie mówi, że panu nie obcinają funduszy.

– Obcinają. To fakt.

– Jeżeli ta ucieczka stanie się głośna, jeżeli jakiś dziennikarzyna narobi wokół niej szumu, to prawdopodobne jest, że obetną nam fundusze jeszcze bardziej albo w ogóle zamkną szpital.

Adler szerokim gestem wskazał w kierunku oddziałów pełnych nieszczęśników, z których jedni spali, inni spiskowali, a inni jeszcze wyli, mieli koszmarne sny albo sny normalnych, zdrowych ludzi.

– Jeżeli tak się stanie, połowa moich podopiecznych zostanie rozpuszczona i zacznie się włóczyć. I wtedy pan będzie miał z nimi kłopot, nie ja.

– Niech się pan uspokoi, doktorze.

Haversham, w którego policyjnej karierze, podobnie jak w karierze większości wyższych oficerów, większą rolę grały rutyna i instynkt samozachowawczy niż zdolność wykrywania, powiedział:

– Proszę, niech pan będzie ze mną szczery. Kiedy mi pan mówi, że uciekł pacjent z oddziału, na którym nie obowiązywał ścisły nadzór – ja staram się tego trzymać. Ale sęk w tym, że pan równocześnie twierdzi, że on jest niebezpieczny dla otoczenia. Więc jak to właściwie jest?

Adler podciągnął spodnie. Zastanawiał się, czy żona jest w domu i ma-sturbuje się tak zawzięcie jak Billy Prescott.

– Hrubek jest w stanie półśpiączki – odpowiedział, patrząc prosto w oczy Grimesowi.

Młody asystent kiwnął głową i dodał:

– On łazi tak oszołomiony, jak jakiś kretyn, który się upił dżinem. Wypowiedział te słowa i zastanowił się z bezgranicznym zdziwieniem,

co go do tego skłoniło.

– Dobra – powiedział zdecydowanie Haversham. – Przekażę informację o zaginięciu pacjenta. Wyszedł od was facet i wy martwicie się, że może mu się coś stać. Cała ta hałastra, która uważa siebie za dziennikarzy, nie zwróci uwagi na taki komunikat, zwłaszcza że zbliża się burza mająca pozrywać dachy z domów.

– Będę panu za to wdzięczny.

– A teraz jeszcze jedno pytanie. Macie trochę dolców, które możecie wydać?

– Jak to?

– No bo jest ktoś, kto mógłby nam pomóc. Ale on bierze niemało.

– To jest szpital stanowy – powiedział Adler. – Nie mamy dużo pieniędzy.

– To pewnie prawda. Ale prawdą jest też to, że uciekł wam czubek, który wygląda jak Attyla Bicz Boży. No więc jak? Wysłucha mnie pan?

– Ależ tak, panie kapitanie, jak najbardziej.

Zmarznięty i zaniepokojony Michael Hrubek stał na swoich szerokich, bosych stopach w samym środku dużego prostokąta zdeptanej trawy. Podtrzymywał sobie rękami zabłocone i mokre od rosy krótkie spodenki i wpatrywał się w odrapany budynek stojący przed nim.

Mały sklep, którego właściciel sprzedawał pułapki na zwierzęta i sprzęt myśliwski, a także zajmował się preparowaniem zwierząt, ogrodzony był siatką przymocowaną do zardzewiałych słupków. Część tej siatki leżała skotłowana na ziemi, co nie wiadomo dlaczego podziałało na Hru-beka przygnębiająco.

Całą drogę z wąwozu, w którym zaatakował dwóch sanitariuszy, Hru-bek przebył biegiem. I dobiegł wreszcie tutaj, do tego miejsca, gdzie wśród mgły świeciło niesamowitym światłem kilka latarni i gdzie znajdował się parking dla ciężarówek, a obok niego ten sklep myśliwski, mały bar, stacja benzynowa i sklep ze starociami. Hrubek miał całkowitą pewność, że ścigają go Tajne Służby, i chciał za wszelką cenę uciekać dalej. Jednak zdawał sobie sprawę (i powiedział sobie głośno), że „nagi facet na pewno będzie rzucał się w oczy" i że nie może popełnić błędu i iść dalej bez ubrania.

Powiedziawszy to sobie, zauważył okno, przez które można było zajrzeć do sklepu myśliwskiego. To okazało się decydujące.

W tej chwili stał nieruchomo w miejscu i zaglądał do sklepu. Jego wzrok padał na siedem małych czaszek zwierzęcych białych jak obłoki.

No tak. Tak! Ich jest siedem!

W kosmologii Michaela Hrubeka siódemka była cyfrą znaczącą. Hrubek pochylił się więc naprzód i przeliczył czaszki, jeszcze raz głośno, rozkoszując się dźwiękiem wypowiadanych liczb.

Siedem czaszek, siedem liter M-I-C-H-A-E-L.

Nie popełnij błędu, powiedział sobie. Dzisiejsza noc jest wyjątkowa.

Hrubek przeważnie myślał metaforami i teraz przyszło mu do głowy, że budzi się właśnie ze snu. Lubił spać. Uwielbiał spać. Uwielbiał spędzać długie godziny w łóżku. Jego ulubioną pozycją była pozycja embriona – na boku z nogami podciągniętymi tak wysoko, jak się tylko dało. Jego czuwanie też było przeważnie rodzajem snu. Gdy tak czuwał-spał, w jego głowie pojawiały się jeden za drugim, chaotyczne rojenia, jakaś plątanina nie powiązanych ze sobą scen i twarzy będących wytworami jego chorego umysłu i skutkami działania różnych leków.

Obudził się!

Pochylił się i napisał na ziemi krótkim i szerokim palcem u nogi: Dzisiaj w Nocy niE śPię. Nie śPię!

Obszedł naokoło sklep i zauważył wywieszkę informującą, że właściciel jest na urlopie. Kopniakiem otworzył boczne drzwi i wszedł do środka. Obchodząc dużego, czarnego niedźwiedzia stojącego na tylnych łapach, zajrzał we wszystkie kąty sklepu. Oddychał głęboko i czuł zapach piżma i spreparowanych zwierząt. Ręce trzęsły mu się z radości. Zauważył półki, na których leżały ubrania. Zaczął przeglądać sterty koszul i kombinezonów i w końcu znalazł odpowiednie dla siebie rzeczy. Potem poszukał skarpetek i wybrał też sobie czapkę z irlandzkiego tweedu, która bardzo mu się podobała. Włożył ją na głowę.

– Bardzo modna – szepnął, patrząc w lustro.

Szukał dalej, dopóki nie znalazł pary długich butów i nie zaczął ich z wysiłkiem wciągać. Buty były przyciasne, ale nie za bardzo cisnęły.

– Wyglądam jak robotnik – mruknął, głaszcząc ubranie z aprobatą. – Zupełnie jak robotnik.

Nalał na szmatkę trochę płynu do czyszczenia i zaczął mocno trzeć sobie twarz, chcąc usunąć niebieski tusz z policzków i czoła.