Z namaszczeniem umieścił siedem czaszek w zielonym płóciennym plecaku, który znalazł w sklepie. A następnie, spoglądając podejrzliwie na stojącego na tylnych łapach niedźwiedzia, podszedł do lady, na której zauważył suszoną wołowinę w ośmiu celofanowych paczuszkach. Otworzył zębami wszystkie po kolei i zżuł mięso.
Miał już wychodzić, kiedy spojrzał w dół, pod ladę, i na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
– Prezent od Jezusa Chrystusa, naszego Płaczącego Pana.
Broń była coltem o długiej lufie. Hrubek podniósł go, przysunął sobie do twarzy i powąchał. A potem potarł sobie policzek zimnym, niebieskim metalem, uśmiechając się jak mały chłopiec, który dostał właśnie banknot dziesięciodolarowy. Włożył colta do plecaka i jeszcze raz mierząc wzrokiem niedźwiedzia, wyszedł ze sklepu.
Akurat gdy na trawie pojawił się trójkąt światła. Zabrzęczały też aluminiowe drzwi. Hrubek wszedł szybko do dużej, otwartej szopy za sklepem i wyciągnął broń z plecaka.
W ciemności rozległ się męski głos:
– Zostawiłeś go tam. Idź, przynieś go. Jeżeli zardzewiał, to wygarbuję ci skórę.
Mężczyzna znajdował się w odrapanym, ale jasno oświetlonym jednopiętrowym domu, z którego komina walił dym świadczący o tym, że palono w nim drewnem i śmieciami. Dom znajdował się o jakieś trzydzieści jardów od sklepu.
Ukazał się ośmio-, a może dziewięcioletni chłopiec, który przeszedł obok szopy. Nie zaglądając do wnętrza, zniknął za sklepem. W chwilę później wracał już do domu z długim młotkiem w rękach. Trzymał młotek przy twarzy, przyglądał mu się uważnie i skrobał paznokciem w tych miejscach, w których narzędzie było zardzewiałe.
W pobliżu rozległ się jakiś hałas. Hrubek przestraszył się. W szopie był tłusty szop. Kręcił się po betonowej podłodze. Nie zauważył Hrubeka i węszył wśród worków ze śmieciami. Chłopiec usłyszał skrobanie pazurów o beton i zatrzymał się. Trzymając zardzewiały młotek jak maczugę, podszedł do drzwi szopy i zajrzał w atramentową ciemność.
Hrubek poczuł, że serce bije mu mocno, i zaczął się zastanawiać, co ma zrobić, jeżeli chłopiec go zobaczy. Co ja mu powiem? Wiem, powiem mu, że jestem Wilhelmem Tellem. Strzelę mu w głowę, pomyślał, próbując zapanować nad szybkim oddechem. Szop, usłyszawszy kroki chłopca, przestał się kręcić. Odwrócił głowę, zobaczył Hrubeka i znieruchomiał pełen napięcia. A potem wyszczerzył kły i spanikowany rzucił się szaleńcowi do nóg. Hrubek błyskawicznym ruchem skoczył w przód i schwycił duże zwierzę za szyję. Złamał szopowi kręgosłup, zanim ten zdążył wystawić ostre jak szpilki pazury.
Nieźle, pomyślał. Miałem szczęście.
Zwierzę, wstrząsane drgawkami, zdechło.
Chłopiec podszedł bliżej do drzwi i nasłuchiwał. Nie usłyszawszy niczego więcej, odszedł powoli do domu. Latarnia oświetlająca podwórko została zgaszona.
Hrubek z roztargnieniem głaskał przez chwilę futro szopa i uspokajał się. Potem pieczołowicie ułożył zwierzę na brzuchu z tylnymi nogami wyciągniętymi do tyłu, a przednimi sięgającymi w przód. Śliniąc się obleśnie, wziął z warsztatu śrubokręt i wbił go głęboko w tył czaszki szopa. Potem wyciągnął narzędzie z rany i rzucił bezwładne ścierwo w kąt pomieszczenia.
Miał już wychodzić, kiedy spojrzał w górę, i zobaczył sześć pułapek na zwierzęta wiszących rzędem na kołkach.
O, ho, ho! Znowu prezenty… To opóźni pościg. Nie zrób błędu, Mi-chael.
Hrubek wsunął trzy pułapki do plecaka, a potem wyszedł z szopy. Zatrzymał się na środku zakurzonego podwórka za sklepem i powąchał swoje dłonie. Unosił się z nich zapach benzyny pomieszany z zapachem piżma pozostawionym przez szopa. Hrubek przysunął sobie palce do nosa i wdychał tę woń wraz z pachnącym spalonym drewnem powietrzem – głęboko, tak głęboko, że poczuł ból w płucach. Prawie natychmiast miał wzwód, tak jakby powietrze popłynęło bezpośrednio do jego pachwin. Wyciągnął penisa na zewnątrz i zaczął go z roztargnieniem gładzić palcami mokrymi od krwi szopa. Zamknął oczy i kołysał głową w takt ruchów prawej ręki. Napięcie rosło w nim, a on czuł coraz większy zawrót głowy, wpadając w stan hiperwentylacji.
Jęknął potężnie, kiedy sperma wytrysnęła na ziemię.
Hrubek wytarł ręce o trawę, a potem poprawił sobie czapkę. Wsunął się w zarośla i ukucnął.
Była tylko jedna rzecz, której teraz potrzebował. I wiedział dobrze, że Bóg mu ją wkrótce ześle.
Owen Atcheson zdjął z półki w cieplarni duży stos płóciennych worków. Dobrze im szła robota nad jeziorem i obłożyli już spory kawał nisko położonego trawnika kilkustopową warstwą worków z piaskiem. Owena bolały mięśnie. Myśląc o spotkaniu wyznaczonym na jutro i podróży służbowej planowanej na drugą połowę tygodnia, przeciągnął się.
Wyjrzał na zewnątrz i zobaczył, że Lis stoi nad jeziorem i napełnia worki piaskiem.
Idąc cicho wzdłuż przejścia, mijał rośliny, których nazw nie znał i nie chciał poznać. Klapka w automatycznym urządzeniu nawadniającym otworzyła się z cichym syknięciem i część cieplarni napełniła się wodnym pyłem, który przesłonił mu rośliny i kamienne płaskorzeźby wiszące na ceglanej ścianie.
Owen zatrzymał się w drugim końcu cieplarni. Portia podniosła na niego swoje orzechowe oczy.
– Zdawało mi się, że tu jesteś.
– Musisz mi udzielić pierwszej pomocy.
Portia podciągnęła spódnicę i odwracając się do niego tyłem, pokazała mu małą smużkę krwi o jakąś stopę nad zgięciem pod kolanem.
– Co się stało?
– Przyszłam po nowa rolkę taśmy. Schyliłam się i jakiś cholerny kolec wbił mi się w dupę. Jego część jeszcze tam tkwi. Czuję to.
– Nie wygląda to źle.
– Może i nie wygląda. Ale cholernie boli.
Odwróciła się, zmierzyła go wzrokiem i roześmiała się krótko.
– Przypominasz mi pana na włościach. Takiego średniowiecznego wielmożę. Jakiegoś Sir Ralpha Laurena.
W jej głosie brzmiała kpiąca nuta, ale jej uśmiech dowodził, że nie miała zamiaru być złośliwa. Skrzywiła się, badając małą rankę paznokciem pomalowanym na kolor identyczny z kolorem krwi na jej skórze.
Na każdej dłoni miała cztery srebrne pierścionki, z jednego ucha zwisał jej spiralny kolczyk o skomplikowanym kształcie, a w drugim nosiła srebrne kółka. Wbrew sugestii Lis, nie chciała przebrać się w bardziej praktyczne rzeczy. Wciąż miała na sobie błyszczącą, złoto-srebrną spódnicę i luźną bluzkę. W cieplarni panował chłód, a Owen był pewny, że pod bluzką z białego atłasu jego szwagierka nie nosi stanika. Przyjrzał się szybko jej figurze i pomyślał, że jego żonę o chłopięcych kształtach można by nazwać kobietą interesującą albo oryginalną, ale za to siostra żony jest czystym uosobieniem zmysłowości. Czasami dziwił się, że te dwie kobiety mają wspólne geny.
– Daj, popatrzę na to – powiedział.
Portia znowu odwróciła się tyłem do niego i podciągnęła spódnicę. Owen włączył lampę i skierował światło na jej nogę, a potem ukląkł, chcąc przyjrzeć się ranie.
– Czy ona naprawdę popłynie? – spytała Portia. – Mam na myśli cieplarnię.
– Chyba tak.
Portia uśmiechnęła się. – Co Lis zrobiłaby bez swoich kwiatów? Jesteście ubezpieczeni od powodzi?
– Nie. Dom stoi za nisko. Nie sprzedaliby polisy.
– Nie sądzę w każdym razie, że dałoby się ubezpieczyć krzewy różane…
– To by zależało od rodzaju polisy. Tutaj jednak wchodzi w grę nadmierne ryzyko.
– Zawsze mówisz jak prawnik – stwierdziła Portia.
Owen podniósł wzrok, nie mając pewności, czy szwagierka znowu z niego nie kpi.
– A co do werandy, o której mówiła Lis – kontynuowała Portia – w tej części ogrodu, to mnie się zdaje, że ona się myli. Mnie się zdaje, że ojciec rozebrał tę werandę, żeby zbudować cieplarnię dla mamy…