Выбрать главу

Jej jęk przyspieszył wytrysk. A potem on się z niej wyślizgnął, pozostawiając na wewnętrznej stronie jej uda lśniący ślad. Przycisnął ją całym ciężarem ciała, oddychając ciężko.

Wtedy zauważył ruch i uświadomił sobie, że ona przez cały czas się głaszcze. Jego ręce przesunęły się znowu na jej piersi, pieszcząc je mocno. W kilka chwil później poczuł, że jej nogi napinają się, i usłyszał, że ona wypowiada jego imię, podczas gdy jej ciałem jeszcze raz wstrząsa silny dreszcz. Przez chwilę trwała w bezruchu, a następnie wysunęła się spod niego i przewróciła się na plecy. Leżała na plecach, a on klęczał obok niej.

Dzieliło ich kilka cali. Nie dotykali się.

Owen pochylił się nad nią i złożył na jej policzku braterski pocałunek. Milczał, jak gdyby słowa nie miały tu racji bytu, jak gdyby słowa mogły zdradzić tę tajemnicę. Ona ścisnęła go za rękę.

A potem Owen podniósł swoją łopatę i odszedł, pozostawiając żonę leżącą jak studentka na schadzce tuż nad jeziorem, na równiutko ułożonych workach z piaskiem.

Lis Atcheson popatrzyła na ciemne chmury nad głową, a potem rzuciła okiem w stronę domu, chcąc sprawdzić, czy Portia nie była przypadkiem świadkiem tej sceny.

Woda obmywała kamienie znajdujące się o kilka stóp od głowy Lis. Jej poziom podniósł się, mimo to jednak robiła wrażenie spokojnej.

Lis.odetchnęła głęboko kilka razy i zamknęła na chwilę oczy. Co, na miłość boską, było tego przyczyną? – zastanowiła się. Owen miał większy temperament od niej, to prawda, ale miewał też humory i tracił ochotę na seks, zawsze gdy był zły albo czymś przejęty. Od jakichś trzech czy czterech tygodni nie zbliżał się do niej w łóżku.

A kiedy to ostatnio kochali się poza łóżkiem? W kuchni, w dżipie, na dworze? Nie mogła sobie przypomnieć. Od tego czasu upłynęły całe miesiące. Wiele miesięcy.

Owen podszedł do niej dziesięć minut temu z naręczem worków płóciennych. Stała tyłem do niego, pochylona i z wysiłkiem wciągała na tamę powodziową worek z piaskiem. I w tym momencie usłyszała, że worki spadają na ziemię, i poczuła jego ręce na swoich biodrach.

– Owen, co ty robisz?

Roześmiała się i uświadomiła sobie, że on przyciąga ją do siebie. Miał już wzwód.

– Nie. Nie mamy na to czasu. Boże, Portia okleja okna na górze! Może w każdej chwili wyjrzeć!

Nic nie mówiąc, ujął jej piersi w dłonie i pocałował ją w kark. Pocałunek był gorący.

– Owen, nie! Odwróciła się do niego. Powiedział tylko: – Ćśśś.

A potem jego ręce przesunęły się powoli pod jej spódnicę.

– Owen, zwariowałeś? Nie teraz.

– Tak – powiedział. – Teraz.

I wziął ją na dodatek od tyłu. Przeważnie nie lubił tej pozycji. Wolał brać ją, kiedy leżała na plecach, bezradna, i lubił obserwować wtedy jej twarz.

Co w niego wstąpiło?

Może za tymi chmurami kryje się księżyc w pełni? Może to…

Woda uderzała o brzeg w rytm bluesa…te kowbojskie buty.

Lis spojrzała na żółte okna domu, okna, z których można ją było zobaczyć bez trudu, chociaż niezbyt wyraźnie. Czy Portia widziała?

A co, jeżeli tak? – zastanowiła się Lis. A niech tam. Owen jest w końcu moim mężem.

Lis zaniknęła oczy i ze zdziwieniem zauważyła, że chce jej się spać. Tak, chciało jej się spać, mimo że w jej krwiobiegu wciąż krążyła adrenalina i mimo że w jej głowie tłukła się myśl, że trzeba jak najszybciej skończyć układanie worków z piaskiem. To po prostu cud. O Boże – zapomnieć o powodzi i o orgazmach na wolnym powietrzu… Chyba zasypiam.

Lis Atcheson cierpiała na bezsenność. Potrafiła nie zmrużyć oka przez całe dwadzieścia cztery godziny. A czasami nawet przez trzydzieści, trzydzieści sześć godzin. Ta choroba męczyła ją od lat, ale nasiliła się bardzo niedługo po tym zdarzeniu w Indian Leap, zdarzeniu, które miało miejsce w maju zeszłego roku. Zwykle po jakichś dwudziestu minutach od zaśnięcia zaczynały jej się śnić koszmary – czarne jaskinie, krew, martwe oczy, oczy błagające o litość, oczy pełne życia i okrucieństwa… I budziła się przerażona.

W końcu jednak, po pewnym czasie, jej serce przestawało mocno bić, a pot na skroniach i szyi wyparowywał. I leżała tak w łóżku, całkiem rozbudzona, coraz bardziej zmęczona i nękana halucynacjami. Leżała tak, a godziny płynęły jedna za drugą. Leżała i patrzyła na niebiesko-zielone, zmieniające się cyfry. Te cyfry zaczynały nabierać jakichś dziwnych znaczeń. Cyfry oznaczające pierwszą trzydzieści dziewięć wydawały się nieprawdziwe; te, które oznaczały drugą pięćdziesiąt osiem, działały kojąco, a czwarta czterdzieści pięć to była barykada, którą ona musiała przekroczyć we śnie, jeżeli nie chciała przegrać bitwy toczonej tej nocy.

Wiedziała różne rzeczy na temat snu. Einstein potrzebował dziesięciu godzin snu na dobę, Napoleon tylko pięciu. Rekord niespania pobił pewien Kalifornijczyk, który czuwał przez 453 godziny. Przeciętny człowiek śpi od siedmiu i pół do ośmiu godzin na dobę, kot-samiec szesnaście. Istnieje pewna śmiertelna odmiana bezsenności, pewien rodzaj choroby, która niszczy wzgórzową część mózgu. Lis miała dokładnie dwadzieścia dwie książki traktujące o zaburzeniach snu i bezsenności. Czasami, zamiast liczyć owce, wyliczała tytuły tych książek.

– Może pani radzić sobie z koszmarami – powiedział jej lekarz – mówiąc sobie, że to tylko sny. Niech pani sobie powtarza: „To tylko sny, one nie mogą mi zaszkodzić. To tylko sny, one nie mogą mi zaszkodzić".

Próbowała tak robić, ale ta mantra, na której łamała sobie język, osłabiała ją jeszcze bardziej.

A jednak dzisiaj Lis Atcheson – leżąc na dworze z obnażonymi piersiami i podciągniętą spódnicą – poczuła, że szybko zapada w sen. Była coraz bardziej odprężona. Patrzyła sennymi oczami na cieplarnię i na światła w kolorze ultramaryny. Usłyszała, jak Owen ciska łopatę na worek z piaskiem. I zobaczyła cień siostry w oknie sypialni.

Dziwne obrazy zaczęły tańczyć przed oczami jej wyobraźni. Było to takie śnienie na jawie. Lis widziała rozpływające się twarze ludzi, którzy zamieniali się w cienie, kwiaty zmieniające formę, jakieś mgliste kształty.

Wyobraziła sobie ciemnoczerwoną, krwistoczerwoną wiktoriańską różę John Armstrong i był to ostatni obraz, jaki jej się ukazał, zanim zapadła na dobre w sen.

W jakieś dziesięć sekund później trzasnęła gałązka. Trzask był głośny jak wystrzał. Lis, która leżała z rękami złożonymi na piersiach jak nagrobna figura jakiejś świętej, usiadła gwałtownie – całkiem rozbudzona.

Zaczęła obciągać spódnicę i zapinać szybko bluzkę, wpatrując się równocześnie w sylwetkę mężczyzny, który wyszedł spomiędzy świerków kanadyjskich i zbliżał się do niej.

Skręcając z podrzędnej drogi na autostradę numer 236, zwiększył szybkość do siedemdziesięciu mil na godzinę. Leniwie chodzący silnik jego fur-gonetki-chevroleta z 79 roku zaczął pracować energiczniej. Trenton Heck usłyszał coś, co wskazywało na jakąś usterkę w silniku, ale postanowił nie zwracać na to uwagi.

Siedział wygodnie oparty, jego lewa noga spoczywała na pedale przyspieszenia, a prawa, wyciągnięta, pod obwisłym ciałem czteroletniego psa

0 bezgranicznie smutnym wyrazie pyska. Heck w ten właśnie sposób prowadził samochód – z jedną nogą wyciągniętą, choć niekoniecznie przywaloną ciałem psa. Kupił maszynę z automatyczną skrzynią biegów i odpowiednim siedzeniem wyłącznie z tego powodu.

Trentona Hecka, który był dokładnie o trzydzieści dwa lata starszy od psa, nazywano czasami „tym chudym facetem z Hammond Creek". Jednak ci, którzy widzieliby go bez koszuli, ci, którzy zobaczyliby jego muskuły wyrobione podczas polowań, łowienia ryb i wykonywania różnych prac fizycznych na wsi, z pewnością doszliby do wniosku, że nie jest on wcale chudy. Trenton był szczupły i muskularny, ale nie chudy. W ostatnim miesiącu jego brzuch zaczął nawet trochę sterczeć ponad paskiem od spodni. Było to spowodowane przede wszystkim bezczynnością, chociaż picie niezliczonych Budweiserów i jedzenie podwójnych gotowych zestawów obiadowych na kolację też musiało się do tego przyczynić.