Heck pomasował sobie to miejsce na spranych, niebieskich dżinsach, pod którym znajdowała się lśniąca blizna po ranie od kuli – miejsce znajdujące się dokładnie na środku prawego uda. Ta czteroletnia blizna (niedługo będzie rocznica – zauważył) wciąż powodowała, że mięśnie miał napięte jak kauczukowe paski. Heck wyprzedził jadącą powoli limuzynę
1 wrócił na własny pas ruchu. Duża, plastikowa kość dyndała pod lusterkiem wstecznym. Wyglądała jak prawdziwa i Heck zawiesił ją, żeby oszukać psa, jednak pies – pies z rodowodem imieniem Emil – nie dał się skołować.
Heck jechał szybko szosą, pogwizdując. To, co gwizdał, pozbawione było melodii, a gwizd wydobywał się spomiędzy jego nierównych zębów. Błysnął mu przed oczami znak drogowy. Heck zdjął stopę z pedału przyspieszenia i zahamował gwałtownie, wskutek czego pies przesunął się w przód na winylowym siedzeniu, marszcząc pysk. Heck skręcił i pojechał jakieś
ćwierć mili wiejską drogą pokrytą sfatygowanym asfaltem. Zobaczył świecące w oddali światła, a na niebie dostrzegł kilka nieśmiało migoczących gwiazd. Ogarnęło go przemożne poczucie osamotnienia. Zauważył opuszczone stoisko przydrożne – szopę, w której jakiś farmer sprzedawał przed laty ser i miód. Wysiadł z samochodu, nie wyłączając silnika i pozostawiając niespokojnego psa na siedzeniu.
Dzisiejszego wieczora Heck miał na sobie to, co nosił prawie każdego dnia (z wyjątkiem dni bardzo zimnych) – czarną koszulkę trykotową, koszulę roboczą i dżinsową, niebieską kurtkę. Jego kędzierzawe, ciemne włosy opadające na uszy przykrywała czapka z emblematem nowojorskich Mets. Czapka ta była prezentem od kobiety imieniem Jill, która potrafiła z pamięci wyrecytować wyniki wszystkich meczów rozegranych przez tę drużynę w ciągu ostatnich piętnastu lat (i sama dobrze grała w baseball). Jego jednak nie interesowały losy drużyny, a postrzępioną czapkę nosił tylko dlatego, że była prezentem od niej.
Rozejrzał się niepewnie i zaczął powoli iść przez parking, robiąc koło. Spojrzał na swoją furgonetkę i doszedł do wniosku, że jej reflektory dają za dużo światła. Wyłączył więc i silnik, i reflektory. Otulony ciemnością, zaczął znowu iść. W pobliżu rozległ się jakiś szelest. Heck natychmiast rozpoznał, że to szop. W kilka chwil później przeszedł za nim cicho skunks, a on poczuł zapach piżma. Te zwierzęta nie były groźne, ale on, idąc, chwycił czarną, prążkowaną, bakelitową kolbę starego automatycznego pistoletu, który znajdował się w jeszcze starszym, kowbojskim olstrze z rzemykami z nie garbowanej skóry.
Niebo było pochmurne. Burza powinna była już się zacząć. Wiem, Boże, że musisz spuścić deszcz – powiedział Heck cicho, wcale nie patrząc w niebo – ale na kilka godzin powstrzymaj wiatr. Potrzebna mi twoja pomoc, naprawdę, bardzo mi potrzebna.
Gdzieś z tyłu trzasnęła głośno gałązka. Heck odwrócił się szybko, starając się przeniknąć wzrokiem przez listowie dobrze widocznej brzozy. Znał tylko nieliczne dzikie zwierzęta, które w ten sposób łamały gałęzie. Mogła to zrobić samica łosia prowadząca swoje młode albo siedmiostopo-wej długości niedźwiedź grizzly patrzący na niego z pewnością pożądliwym wzrokiem i mający poczucie absolutnego bezpieczeństwa, oczywiste u zwierzęcia pod ochroną.
A może to pijany jeleń? – pomyślał Heck, chcąc rozweselić samego siebie.
Szedł dalej. W pewnym momencie parking zalało światło. Przyjechał ten samochód, którego Heck się spodziewał. Zaparkował z leniwym piskiem opon. Do Hecka podszedł wyprostowany jak sierżant musztrujący rekrutów oficer policji w szarym mundurze.
– Czołem, Don.
Heck zasalutował niedbale.
– Czołem, Trent. Dobrze, że byłeś wolny. Miło mi cię widzieć.
– Ta burza jest już blisko – powiedział Heck.
– Myślałem, że ten twój Emil potrafi tropić nawet podczas huraganu.
– Możliwe – odpowiedział Heck – ale ja sam wolałbym nie zginąć od pioruna. No, a kto to uciekł?
– Ten świr, którego złapali w zeszłym roku na wiosnę w Indian Leap. Pamiętasz tę historię?
– Kto by jej nie pamiętał.
– On uciekł dzisiaj wieczorem. W worku na ciało – wyjaśnił Haver-sham.
– Może jest wariatem, ale ma też spryt.
– Jest gdzieś koło Stinson.
– Więc odjechał kawał drogi.
– Tak. Chłopak od koronera, ten, co prowadził karawan, jest tam teraz. No i Charlie Fennel, i paru policjantów. Charlie ma ze sobą suki.
Suki policyjne, o których mówił Haversham, nie były prawdziwymi tropicielami. Były psami myśliwskimi, labradorami, od czasu do czasu używanymi do tropienia. Miały dobry węch, a będąc sukami wysterylizo-wanymi, omijały słupy i drzewa i niełatwo dawały się sprowadzić z tropu. Ale rozpraszały się. Emil natomiast był psem, który szedł pewnie. Kiedy był na tropie, potrafił przejść po króliku siedzącym mu na drodze, nie zauważając go. W takich razach szedł prosto, a jedynym słyszalnym dźwiękiem było jego sapanie. Suki lubiły tropić i spędzały dużo czasu na szukaniu na wszystkie strony z pełnym entuzjazmu skomleniem. Jednak ścigając niebezpiecznego uciekiniera, dobrze było mieć ze sobą całe stado psów. Heck spytał Havershama, co dadzą Emilowi do powąchania.
– Bieliznę.
Kapitan wręczył Heckowi plastikową torbę. Heck był pewien, że Haversham wie, jak obchodzić się z rzeczami, które ma wąchać pies. Na pewno dopilnował, żeby rzeczy nie były ostatnio prane i żeby nikt nie dotykał ich palcami.
– O ile nam wiadomo, on lata prawie nagi – dodał policjant. Heck myślał, że kapitan żartuje.
– Nie, nie żartuję – powiedział Haversham. – On jest gruby, ma dużo sadła. Adler, lekarz ze szpitala, mówił mi, że ci schizofrenicy nie czują zimna tak jak normalni ludzie. Oni są jakby znieczuleni. Możesz takiego uderzyć, a on nawet tego nie zauważy.
– Oooo, dobrze, że mi o tym mówisz, Don. A może on potrafi też fruwać, co?
Haversham zakrztusił się ze śmiechu, a potem dodał:
– Oni mówią, że on jest dość nieszkodliwy. Często ucieka. Adler twierdzi, że zwiewał z siedmiu szpitali. Zawsze go znajdują. To jest dla niego taka zabawa. A w tym worku mieli przewozić faceta, który popełnił samobójstwo.
– Nieszkodliwy? Czy oni nie czytali, co się stało w Indian Leap? Heck prychnął pogardliwie i wskazał ruchem głowy w kierunku szpitala.
– Kto w tym szpitalu jest wariatem? – zapytał, a potem, nie patrząc Havershamowi w oczy, dodał: -' Przez telefon mówiłeś, że dostanę pięćset dolców honorarium. I nagrodę. Dziesięć tysięcy. To prawda, Don? Dziesięć?
– Tak. Honorarium jest z moich funduszy – jak zwykle. A nagroda z pieniędzy stanowych. Z budżetu Adlera. Adler bardzo chce, żebyś go złapał. Gorączkuje się.
– Nie sądzę, że dał ci to na piśmie.
– Adler? Nie. Ale on naprawdę chce, żebyś go złapał. Jeżeli go złapiesz – dostaniesz swoją forsę, Trent. Jesteś tu jedynym cywilem. Moi chłopcy nie mogą wziąć ani centa.
– Złapie się go.
Kapitan popatrzył w ciemność, zastanawiając się nad czymś. W końcu powiedział:
– Słuchaj, Trenton. Powiedziałem ci, że on nie jest niebezpieczny, jednak miej to pod ręką – wskazał pistolet na biodrze Hecka. – Muszę ci to powiedzieć. Adler twierdzi, że to był wypadek, ale możliwe jest, że Hru-bek zaatakował dwóch sanitariuszy. Jednemu złamał rękę jak wykałaczkę. Facet by wykorkował, gdyby nikt go nie znalazł.