Выбрать главу

Zatem JA Długo męczony przyjmuję mój los i ty, co jEsteś taka piękna też Musisz, proszę CIĘ przyjdź do mnie na wieczny spoczynek. Wszędzie. NieprzErWAnie. Zawsze. Zemsta. EWO – kobieto PRZYJDŹ do MNIE. ja twój kochanek List został napisany zielonym, czarnym i niebieskim tuszem. A jej imię i jego „podpis" były czerwone. Szeryf cmoknął zirytowany.

– Czy rozumiesz coś z tego? – zapytał, zwracając się do Owena.

– To jest bełkot – powiedziała Lis.

Owen spojrzał na nią i oświadczył: – Rozmawialiśmy o tym po otrzymaniu tego listu. Myśleliśmy, że to wybryk jakiegoś nastolatka. Lis uczyła angielskiego w drugiej klasie miejscowego liceum.

– Ja jestem srogą nauczycielką – zaśmiała się niezbyt wesoło. – Szesnastolatki za mną nie przepadają.

– ja twój kochanek" – szeryf ściągnął pas, u którego miał broń. Patrzył na list przez chwilę, a potem zapytał: – Jest adres zwrotny?

Lis przejrzała teczkę z szarej tektury, w której trzymała list w przegródce zatytułowanej Listy różne, zaraz za przegródką zatytułowaną Testamenty – Owen i Lis. (To ostatnie zauważyła dopiero teraz.) Znalazła kopertę. Nie było na niej adresu nadawcy. Pieczęć pocztowa pochodziła z Gloucester.

– Gloucester nie jest w pobliżu Marsden – zauważyła.

– Czy mogę zadzwonić? – szeryf spojrzał na Owena, który wskazał mu telefon ruchem głowy.

Opierając się o ladę kuchenną i popijając herbatę z dzikiej róży, Lis przypomniała sobie gorącą wrześniową sobotę. Przesadzała wtedy krzak herbacianej róży. Wzdłuż nosa, łaskocząc ją, spływał jej pot. Owen przez cały dzień pracował i wrócił przed chwilą. Było gdzieś koło czwartej, słońce świeciło blado i stało nisko. Owen ukazał się w drzwiach. Szerokie ramiona miał przygarbione, a w ręce trzymał kawałek papieru. Lis podniosła na niego wzrok. Krzak róży przesunął jej się między palcami, a jakiś kolec przebił skórę. Widząc poważną minę męża, nie zwróciła w pierwszej chwili uwagi na ból. W chwilę później, opuściwszy wzrok, zauważyła na palcu kropelkę krwi. Położyła krzew na ziemi. Owen wręczył jej ten właśnie list, a ona wzięła go powolnym ruchem, zostawiając na kopercie krwawy odcisk palca przypominający staromodną pieczęć woskową.

Teraz Portia przeczytała list. Wzruszyła ramionami i powiedziała do

Lis:

– Mam ze sobą trochę tego, co wiesz. Jeżeli chcesz, to przyjdź do mojego pokoju. To cię zrelaksuje.

Lis zmrużyła oczy, starając się zachować spokój. Tylko jej siostra mogła zrobić coś takiego – proponować komuś dżointa w obecności policjanta (na którego zderzaku widniał napis Ridgeton mówi NIE narkotykom). To była cała Portia – przewrotna i cyniczna. Och, ta Portia – ta jej kuta na cztery nogi blada młodsza siostra z francuskim warkoczem, odtwarzaczem w kieszeni i wianuszkiem narzeczonych. Została zmuszona do spędzenia wieczoru na wsi i teraz daje Lis w kość.

Lis nie odpowiedziała. Młoda kobieta wzruszyła ramionami i, spojrzawszy na Owena, wyszła z kuchni.

Szeryf, który nie słyszał propozycji Portii i który prawdopodobnie i tak by jej nie zrozumiał, odwiesił słuchawkę.

– No więc – powiedział do Owena – krótko mówiąc, ona nie ma się czym martwić.

Ona? – zastanowiła się Lis. Czy on ma na myśli mnie? Poczuła, że płonie jej twarz. Zobaczyła też, że nawet staromodny Owen poruszył się niespokojnie, słysząc lekceważący ton szeryfa.

– Oni mówią, że ten list nic nie znaczy. Hrubek jest schizofrenikiem, a schizofrenicy nie radzą sobie, kiedy stoją z kimś twarzą w twarz. Są zbyt nerwowi, żeby rozmawiać czy zrobić cokolwiek. Dlatego pisują takie długie listy, które są przeważnie bez sensu. A kiedy komuś grożą, to nie spełniają groźby, bo się za bardzo boją.

– Aten stempel? – zapytała nieustępliwie Lis. – Ten z Gloucester?

– A to. Pytałem. Posłali go do szpitala w Gloucester na jakieś badania w pierwszym tygodniu września. Szpital jest słabo strzeżony. Mógł się wymknąć i wysłać list. Ale mówiłem już, że on zmierza na wschód, posuwa się więc w przeciwnym kierunku.

Szeryf i Lis popatrzyli na Owena, który – będąc osobą najpotężniejszej postury z nich trojga – zdawał się tu dowodzić.

– A co, jeżeli tak nie jest? – zapytał Owen.

– Do diabła, on nie ma samochodu. Lekarz powiedział, że nie umie prowadzić. A kto go podwiezie? Takiego wielkiego świrusa?

– Ja po prostu pytam – rzucił Owen. – Co, jeżeli on nie kieruje się na wschód? Co będzie, jeżeli zmieni zdanie i pojawi się tutaj?

– Tutaj? – powtórzył szeryf i zamilkł.

– Chcę, żebyście tu przysłali policjanta.

– Przykro mi, Owen. To niemożliwe. Zbliża się…

– Słuchaj, Stan, to jest poważna sprawa.

– Zbliża się… burza. Straszna burza. A Fred Bertholder ma grypę i leży w łóżku. Jest naprawdę chory. Cała jego rodzina też choruje.

– Jednego policjanta. Tylko do chwili, kiedy go złapią.

– Ale nawet policja stanowa nie ma ludzi. Są na szosie z powodu…

– Tej kurewskiej burzy – warknął Owen.

Rzadko przeklinał w obecności ludzi, których dobrze nie znał – uważał to za oznakę słabości. Dlatego Lis poczuła się przez chwilę zszokowana. Zaszokowało ją nie tyle samo słowo, ile wielka złość, która musiała spowodować, że Owen je wypowiedział.

– Musimy brać pod uwagę hierarchię ważności. Nie denerwuj się tak. Będę w kontakcie z Havershamem. Jeżeli coś się zmieni, natychmiast tu przyjadę.

Owen podszedł do okna i spojrzał na jezioro. Wyglądało na to, że albo jest tak wściekły, że nie może wydobyć z siebie głosu, albo zastanawia się nad czymś głęboko.

– A może byście przenocowali w jakimś hotelu? – zaproponował szeryf tak wesoło, że Lis poczuła gniew. – W ten sposób wyśpicie się i nie będziecie się musieli o nic martwić…

– Wyśpicie się – mruknęła Lis. – Akurat.

– Wierzcie mi, nie macie się czym przejmować – powiedział szeryf. Po czym podszedł do okna i spojrzał w niebo, mając prawdopodobnie

nadzieję, że zaraz zacznie się błyskać i że to usprawiedliwi fakt, że policjanci zostali rozesłani w teren.

– W każdym razie ja będę pilnował sprawy – dodał. Wychodząc, uśmiechnął się ze skruchą.

Lis była jedyną osobą, która odpowiedziała mu „dobranoc".

Owen chodził w tę i z powrotem koło okna, spoglądając na jezioro.

– Myślę, że powinniśmy tak zrobić – rzekł rzeczowym tonem. – To znaczy pójść do hotelu. Weźmiemy pokój w Gospodzie Marsden.

No tak, wezmą niezmiernie oryginalny apartament, zaśmiecony (według słów Owena) suszonymi kwiatami, umeblowany sztampowymi meblami, ozdobiony wiejskimi girlandami i kiczowatymi obrazkami przedstawiającymi żywe konie, martwe ptaki i dziewiętnastowieczne dzieci o szklanych oczach.

– Nie jest to chyba najlepsza kryjówka.

– Nie wygląda na to, że on przebędzie nawet połowę drogi do Ridge-ton, nie mówiąc już o tym, że przecież nie znajdzie hotelu, w którym zamieszkamy… Zresztą nie wiadomo, czy w ogóle ma zamiar nas szukać. Poza tym Gospoda znajduje się zaledwie o dwie mile stąd. A ja nie chcę za bardzo oddalać się od domu.

– Musimy skończyć tamę i oklejanie okien.

Owen milczał przez chwilę. A potem zapytał z roztargnieniem:

– Jak myślisz, gdzie on jest?

– Ja się stąd nie ruszę, dopóki nie skończymy tej tamy. Te worki z piaskiem…

Oczy Owena zabłysły.

– Dlaczego się ze mną sprzeczasz?

Lis zamrugała. Nauczyła się znosić jego humory. Wiedziała, że zwykle wyładowywał się nie na tym, na kim trzeba. Był teraz zły, to prawda, ale nie na nią, tylko na szeryfa. Przeważnie Lis reagowała gniewem na«jego gniew. Ale dzisiaj nie podniosła głosu. Nie miała jednak zamiaru mu ustąpić.