– Nie. To nie nasza robota.
Hrubek wyprostował się, oddychając głęboko i stanął twarzą w twarz z konwojentami. Konwojenci cofnęli się. Ale potężnie zbudowany mężczyzna nie ruszył w ich stronę. Był wyczerpany. Przyglądał im się ciekawie przez chwilę, a potem padł na ziemię i potoczył się w trawę rosnącą tuż przy drodze, nie zwracając uwagi na to, że zimna jesienna rosa osiada mu na skórze. Z jego gardła wyrwał się skowyt.
Konwojenci wycofali się do samochodu. Nie zamykając tylnych drzwi, wskoczyli do szoferki, po czym samochód ruszył szybko z miejsca, obsypując Hrubeka gradem kamyków i pyłem. Hrubek, ogłupiały, wcale tego nie zauważył. Leżał nieruchomo na boku, wdychając zimne powietrze pachnące kurzem, ekskrementami, krwią i smarem. Odprowadził wzrokiem karawan, który zniknął w niebieskiej chmurze spalin, i podziękował losowi za to, że konwojenci odjechali, uwożąc ze sobą okropny wór wypełniony niesamowitymi lokatorami.
Po kilku minutach panika, której doświadczył, była dla niego już tylko nieprzyjemnym wspomnieniem, a wkrótce potem zapomniał o niej prawie zupełnie. Podniósł się z ziemi i stanął wyprostowany. I stał tak, łysy i pomalowany na niebiesko, jak liczący sześć stóp i cztery cale wzrostu druid. Potem zerwał garść trawy i wytarł nią sobie usta i brodę. Rozejrzał się naokoło, chcąc się zorientować w terenie. Droga biegła środkiem głębokiej doliny. Po obu stronach szerokiej wstęgi asfaltu wznosiły się białe jak kości skały. Za nim, na zachodzie, tam skąd przyjechał karawan, krył się w ciemności oddalony o wiele mil szpital. Przed nim, niezbyt blisko, majaczyły światła domów.
Jak zwierzę, które umknęło myśliwym, ostrożnie, nie mając pewności, w którą stronę się udać, Hrubek zrobił koło.
A później, znowu jak zwierzę, które tym razem znalazło trop, zaczął biec, kierując się w stronę świateł na wschodzie. Biegł bardzo szybko, poruszając się z jakimś złowrogim wdziękiem.
2
Niebo nad ich głowami, mające dotychczas kolor spiżu, stało się czarne.
– Co to jest? O, tam.
Kobieta wskazała gwiazdozbiór widoczny ponad olchami, dębami i białymi brzozami rosnącymi na skraju ich posiadłości.
Mężczyzna siedzący obok niej poruszył się i postawił kieliszek na stole.
– Nie jestem pewien.
– To na pewno Kasjopeja.
Kobieta przeniosła wzrok z gwiazd na ogromny park stanowy oddzielony od ich posiadłości ciemnymi jak atrament wodami jeziora.
– Możliwe.
Siedzieli na wyłożonym kamiennymi płytami patio już od godziny, rozgrzewając się winem i rozkoszując niezwykle przyjemnym, ciepłym, listopadowym powietrzem. Ich twarze oświetlała jedna świeczka tkwiąca w niebieskim świeczniku, a wokół unosił się zapach gnijących liści. Najbliższe domy sąsiadów znajdowały się o pół mili stąd, jednak oni mówili prawie szeptem.
– Czy nie masz czasami uczucia – powiedziała powoli kobieta – że mama wciąż gdzieś tu jest?
Mężczyzna roześmiał się.
– Skoro już mowa o duchach, to zawsze myślałem, że one muszą być nagie. Bo nie mogą przecież nosić ubrań.
Kobieta spojrzała w jego stronę. Wśród zapadających ciemności dojrzała tylko siwe włosy i jasnobrązowe spodnie i pomyślała, że on sam przypomina teraz ducha.
– Wiem, że duchy nie istnieją. Nie to miałam na myśli.
Wzięła butelkę najlepszego kalifornijskiego Chardonnay i dolała sobie. Źle oceniła odległość i szyjka butelki zadzwoniła głośno o jej kieliszek. Oboje byli zaskoczeni tym dźwiękiem.
– Czy coś jest nie tak? – zapytał mężczyzna będący mężem kobiety, nie odwracając oczu od gwiazd.
– Nie, wszystko w porządku.
Lisbonne Atcheson z roztargnieniem przeczesała swoje krótkie blond włosy długimi, czerwonymi i pomarszczonymi palcami. Włosy ułożyły się trochę inaczej, ale pozostały tak samo jak przedtem niesforne. Lisbonne przeciągnęła się, wyprężając z rozkoszą swoje giętkie, czterdziestoletnie ciało, i popatrzyła przez chwilę na dwupiętrowy dom w stylu kolonialnym stojący za nimi. Po chwili odezwała się znowu.
– Mówiąc o mamie, chciałam powiedzieć… To trudno wyrazić. Będąc nauczycielką angielskiego, respektowała zasadę mówiącą, że
trzeba dokładać wszelkich starań, szukając odpowiednich słów, bo trudności z wyrażeniem czegoś wcale człowieka nie usprawiedliwiają. W związku z tym po chwili spróbowała jeszcze raz:
– Mnie nie chodzi o ducha, tylko o obecność. „Obecność" – to mam na myśli.
Jakby reagując na to, co powiedziała Lisbonne, świeca w błękitnym świeczniku zamigotała.
– Chyba dobrze to określiłam?
Lis ruchem głowy wskazała płomień i oboje się roześmiali.
– Która godzina?
– Dochodzi dziewiąta.
Lis zwinęła się na leżaku i podciągnęła kolana pod brodę, otulając sobie nogi długą dżinsową spódnicą. Czubki jej brązowych kowbojskich butów wytłaczanych w liście winorośli wystawały spod rąbka. Lis jeszcze raz spojrzała na gwiazdy i pomyślała, że matka jest naprawdę dobrą kandydatką na ducha. Zmarła dopiero osiem miesięcy temu, siedząc w starym bujanym fotelu i patrząc na patio, w którym teraz znajdowała się ona z Owenem. Matka pochyliła się nagle w przód* jakby rozpoznając jakiś punkt orientacyjny w terenie, powiedziała: „Och tak, oczywiście" i bardzo spokojnie umarła.
Tak, matka była dobrą kandydatką na ducha, a ten dom był domem, jaki duchy mogły z powodzeniem nawiedzać. Był duży, zbyt duży nawet dla mającej gromadkę dzieci osiemnastowiecznej rodziny. Jego cedrowe, brunatne, szorstkie ściany popękały ze starości. Futryny i obramowania okien zostały pomalowane na ciemnobrązowo. Dom, będący w czasach wojny o niepodległość gospodą, został podzielony na małe pokoje połączone wąskimi korytarzami. Sufity miał belkowane. Ojciec Lis twierdził, że otwory w ścianach i belkach pochodziły od kul wystrzelonych z muszkietów przez milicję buntowników walczącą z Anglikami i wypierającą ich z kolejnych pokoi.
W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat rodzice wydali setki tysięcy dolarów na urządzenie domu. Jednak jakoś nigdy nie założyli porządnej instalacji elektrycznej, w związku z czym dom oświetlony był lampami z małymi żarówkami. Dziś wieczorem światło tych lamp sączyło się przez niewielkie kwadraciki sfalowanego szkła, które wyglądały jak oczy chorego na żółtaczkę.
Wciąż myśląc o matce, Lis powiedziała:
– Pewnego razu, już pod koniec, matka też czuła taką obecność. Oświadczyła mi wtedy: Rozmawiałam właśnie z ojcem. Mówi, że wkrótce wróci do domu.
Z pewnością było jej trudno przeprowadzić tę rozmowę, bo ojciec wtedy nie żył już od dwóch lat.
– Ona oczywiście wyobraziła sobie tę rozmowę. Ale czuła obecność ojca naprawdę.
A ojciec? Nie, stary LAuberget prawdopodobnie nie był tu obecny duchem. Padł martwy na lotnisku Heathrow, w toalecie, wyszarpując z pojemnika papierowy ręcznik.
– To są zabobony – powiedział Owen.
– W pewnym sensie on rzeczywiście do niej wrócił. Bo ona umarła w parę dni później.
– A jednak to są zabobony.
– Ja mówię o tym, co czuje ktoś, kto znał kogoś, kto odszedł. Owena znudziła już ta rozmowa o duchach zmarłych. Napił się wina
i powiedział żonie, że na środę zaplanował podróż służbową. Zastanawiał się, czy w pralni zdążą mu do tego czasu wyczyścić garnitur.
– Wrócę dopiero w poniedziałek, więc jeżeli…
– Poczekaj. Słyszałeś coś?
Lis odwróciła się szybko i popatrzyła na gęste krzaki bzu przesłaniające im widok na tylne drzwi domu.
– Nie, chyba nie…
Urwał i podniósł w górę palec. Kiwnął głową. Lis nie widziała jego twarzy, ale patrząc na całą sylwetkę, wyczuła, że się nagle spiął.