Выбрать главу

– Hej, Emil – zawołał Chłoptaś.

Heck kiwnął mu głową i pomachał ręką drugiemu policjantowi, który go pozdrowił.

Charlie Fennel i Heck poszli w stronę brązowego karawanu, koło którego stał młody człowiek w jasnozielonym kombinezonie.

– Niewielu nas – powiedział Heck do Charliego.

Policjant odrzekł mu na to, że i tak mają szczęście, że jest ich aż tylu.

– Koło północy w Miejskim Ośrodku Kultury kończy się koncert. Słyszałeś o tym?

– Aha, rock'n'roll – mruknął Heck.

– Mhm. Don posłał tam trochę naszych. Podczas ostatniej takiej imprezy jakiś chłopak dostał kulkę.

– A nie mają oni na takie okazje jakichś strażników?

– To właśnie strażnik postrzelił tego dzieciaka.

– No, to pieniądze podatników nie są chyba dobrze wykorzystywane. To bez sensu, że policja musi pilnować stada gówniarzy, którzy płacą za to, żeby ich ogłuszano.

– A poza tym – dodał Fennel – kapitan skierował sporo naszych na drogi. Wygląda na to, że w czasie burzy trzeba będzie pomagać ludziom. Ale, ale, słyszałem, że za złapanie tego świra jest wyznaczona nagroda.

Heck spuścił oczy. Wpatrywał się w trawę, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

– Słuchaj, Trenton – kontynuował Fennel szeptem. – Obiło mi się o uszy, w jakiej jesteś sytuacji. Mam nadzieję, że dostaniesz te pieniądze. Trzymam za ciebie kciuki.

– Dzięki, Charlie.

Między Heckiem a Charliem Fennelem istniała dziwna relacja. Ta kula, która rozorała Heckowi prawe udo, przeszła przedtem przez pierś brata Fennela kucającego obok samochodu patrolowego i zabiła go na miejscu. Heck przypuszczał, że trochę krwi młodego policjanta wniknęło wraz z kulą do jego organizmu i dlatego uważał, że z Charliem Fennelem łączy go braterstwo krwi. Czasami przychodziło mu do głowy, że on i Charlie powinni trzymać się bardziej razem. Jednak kiedy przebywali trochę dłużej w swoim towarzystwie, okazywało się, że mają bardzo mało wspólnego. Nieraz planowali, że razem zapolują albo pojadą na ryby, ale jakoś do tego nie dochodziło, co obaj przyjmowali ze skrywaną ulgą.

Teraz Heck i Fennel zatrzymali się przed karawanem koronera. Heck podniósł głowę i odetchnął powietrzem pachnącym gnijącymi liśćmi. W takie wilgotne noce ten zapach był szczególnie silny. Heck parsknął, a Fennel spojrzał na niego z ciekawością.

– Nie czuję zapachu dymu – powiedział Heck.

– Ja też nie.

– Więc Hrubek nie wyskoczył w miejscu, w którym wyczuł zapach domu.

– Nauczyłeś się takiego rozumowania od Emila, co?

– Co dokładnie się tu stało? – zapytał Heck pomocnika koronera. Młody człowiek spojrzał na Fennela, prosząc go bez słów o to, żeby mu

pozwolił odpowiedzieć cywilowi. Heck zdążył się już przyzwyczaić do tego, że autorytet mają mundurowi, a nie on, człowiek bez munduru. Kiedy

Fennel mruknął coś, co można było wziąć za przyzwolenie, pomocnik ko-ronera opowiedział, w jaki sposób Hrubek uciekł.

– Goniliśmy go trochę – dodał po chwili.

– Goniliście, i co? – powiedział Heck zgryźliwie. – Łapanie go to nie wasze zadanie. Nie zdziwiłbym się, gdybyście stąd zwiali. A tego świra zostawili, żeby sobie poszedł do diabła.

– No tak. Ale my tak nie zrobiliśmy. Goniliśmy go. – Młody człowiek wzruszył ramionami, nie okazując wcale wstydu.

– No, dobra. Bierzmy się za to.

Heck zauważył, że Fennel już jakiś czas temu założył psom specjalną uprząż do tropienia. Na psy podziałało to podniecająco. Widać było, że są zdezorientowane. Psy, które nie mają za chwilę zacząć tropić, powinny mieć na sobie zwykłe obroże. Heck już miał powiedzieć Fennelowi parę słów do słuchu, ale się powstrzymał. Tb, jak policjant obchodził się ze swoimi psami, było sprawą policjanta, a on, Trenton Heck, nie był już instruktorem uczącym ludzi, jak się tropi.

Doszedłszy do takiego wniosku, Heck wyjął z kieszeni nylonową uprząż i ćwierćcalowej grubości nylonową linkę. Emil natychmiast się spiął, chociaż dalej siedział, trzymając zad na ziemi. Heck założył mu uprząż i okręcił sobie koniec linki wokół lewego nadgarstka, a nie wokół prawego, jak to się zwykle robiło. Ten facet mógł sobie być oszołomiony lekami i ogłupiały, ale Heck pamiętał ostrzeżenie Havershama i dlatego chciał mieć prawą rękę wolną, gotową do strzału. Chwyciwszy dobrze linkę, Heck wyjął z drugiej kieszeni kurtki torebkę plastikową. Otworzył ją i odciągnął plastik od bawełnianych spodenek.

– O Jezu – powiedział Chłoptaś, marszcząc nos. – Brudne gacie?

– Najlepiej śmierdzą – mruknął Heck. – Zobacz. Podsunął szorty pod nos młodemu policjantowi, który odskoczył.

– Przestań, Trenton! Na nich jest sperma tego świra! Trzymaj je z daleka ode mnie!

Charlie Fennel roześmiał się głośno. Heck stłumił własny śmiech i powiedział surowo do Emila:

– Dobra!

Oznaczało to, że pies ma wstać.

Pozwolili, żeby psy się obwąchały i wymieniły swoje skomplikowane pozdrowienia. Potem Heck potrzymał szorty Hrubeka przy ziemi, uważając, żeby nie szorować nimi po nosach psów. Pozwolił po prostu, żeby dotarł do nich zapach, który dla człowieka byłby postrzegalny tylko przez ułamek sekundy.

– Szukaj! – krzyknął Heck. – Szukaj, Emil, szukaj!

Wszystkie trzy psy przeszedł dreszcz, a zaraz potem zarówno Emil jak i suki zaczęły zataczać koła z nosami przy ziemi. Prychały, wciągając w nozdrza kurz i spaliny, a także opary smaru, i starając się odróżnić niewidzialne cząsteczki zapachu ściganego człowieka różniące się od milionów innych.

– Szukaj! Szukaj!

Emil wysunął się naprzód, powodując napięcie się linki i pociągając Hecka za sobą. Pozostałe psy poszły za nim. Fennel był człowiekiem potężnej postury, ale dwa ważące po sześćdziesiąt funtów labradory ciągnęły go z łatwością. Dreptał niezdarnie obok Hecka, który z wysiłkiem starał się dotrzymać kroku Emilowi. Wkrótce obaj mężczyźni dyszeli ciężko.

Nosy suk opuszczały się tuż nad ziemię sporadycznie i prawie w tych samych miejscach. Suki obwąchiwały wszystkie ślady Hrubeka – wszystkie te miejsca, w których stawiał stopy na asfalcie szosy numer 236. Emil tropił inaczej: przez kilka sekund wdychał zapach, a potem szedł naprzód z podniesionym łbem. W ten sposób tropiły doświadczone psy. Wieczne obwąchiwanie śladów wyczerpałoby Emila w ciągu kilku godzin.

Nagle Emil skręcił na południe i zszedł na łąkę porośniętą wysoką trawą i krzakami. Na tej łące z łatwością mógłby schować się człowiek, nawet tak wysoki jak Hrubek.

– O cholera – mruknął Heck, badając wzrokiem mroczne pustkowie. – Zaczyna się na całego.

Fennel zawołał Chłoptasia i drugiego policjanta.

– Posuwajcie się dalej szosą. Jeżeli będziemy was potrzebowali, wezwę was przez walkie-talkie. Miejcie wtedy broń w pogotowiu.

– On jest naprawdę duży – krzyknął pomocnik koronera. – Naprawdę nie ma z nim żartów.

Kohler wyprowadził swoje BMW ze szpitalnego parkingu i wjechał na drogę prowadzącą na szosę numer 236. Pomachał przyjaźnie ręką strażnikowi, który szedł szybko w stronę dzwoniącego przeraźliwie dzwonka alarmowego. Strażnik nie zareagował na pozdrowienie Kohlera.

Mimo że Kohler był lekarzem i miał prawo wypisywać recepty na wszystkie legalnie dostępne lekarstwa, Adler ustanowił zasadę, że ani jemu ani innym lekarzom nie wolno bez zezwolenia ordynować więcej niż pojedyncze dawki leków reglamentowanych – leków odurzających, uspokajających czy środków znieczulających. Zezwoleń udzielał sam Adler albo Grimes. Edykt ten został wydany po tym, jak pewien młody stażysta został przyłapany na sprzedawaniu – dla podreperowania własnego budżetu – xanaxu, miltownu i librium uczniom miejscowych szkół średnich. Kohler nie miał czasu na bajerowanie nocnej aptekarki i dlatego uznał, że w celu dobrania się do tego, co mu jest potrzebne, należy raczej posłużyć się stalowym zderzakiem niemieckiego samochodu.