Ale Emil spuścił łeb i wetknął nos w trawę. Drżał. Heck wyciągnął przed siebie pistolet i rozgarnął nim zielone i brązowe pędy. Weszli głębiej w trawę. I tam właśnie znaleźli to, czego szukał Emil.
Kawałek papieru w plastikowej torebce.
Powoli podszedł do nich Fennel. Stanął plecami do Hecka i nerwowo przyglądał się trawie, przesuwając z lewa na prawo swoją broń.
– Przynęta?
Heckowi też przyszło to do głowy. Przestępcy przyzwyczajeni do tego, że w pościgu za nimi biorą udział psy, zostawiają czasami jakąś część garderoby albo oddają mocz w miejscu ważnym z taktycznego punktu widzenia. Kiedy ścigający wraz z psem zatrzymuje się, żeby się temu miejscu przyjrzeć, uciekinier atakuje ich od tyłu. Jednak tym razem Heck popatrzył na Emila i powiedział:
– Nie sądzę. Gdyby on tu gdzieś był, Emil by go wyczuł.
Mimo to, podnosząc torebkę z ziemi, nie patrzył na nią, tylko na trawę rosnącą naokoło. Trzymał też palec na cynglu. Potem wręczył torebkę Fennelowi i obaj przeszli na polankę, na której mogli przeczytać to, co było napisane na kartce bez obawy, że zostaną znienacka zaatakowani.
– To kawałek gazety – powiedział policjant. – Na jednej stronie jest reklama staników, a na drugiej… hej, popatrz, to jest plan. Plan śródmieścia Bostonu. Tej części, w której są zabytki.
– Bostonu?
– Tak. Skontaktujemy się z patrolem drogowym? Powiemy im, żeby obserwowali główne drogi prowadzące do Massachusetts?
Ale Heck, który oczyma wyobraźni zobaczył, jak znika jego dziesięć tysięcy dolarów, powiedział: – Wstrzymajmy się z tym. Może on zostawił to tutaj, żeby nas zmylić?
– Nie, Trenton, nie. Gdyby chciał, żebyśmy to znaleźli, zostawiłby to na drodze, a nie w takiej wysokiej trawie.
– Może i tak – powiedział Heck zmartwiony. – Ja jednak uważam… Nagle tuż nad jego uchem rozległ się głośny trzask przypominający
wystrzał. Heck odwrócił się błyskawicznie, podnosząc pistolet. Serce waliło mu jak młotem. Okazało się, że to odezwało się walkie-talkie Charliego, rozkręcone na cały regulator. Charlie przykręcił gałkę i zbliżył nadajnik do ust. Mówił coś do niego cicho. W oddali, na szosie, czerwone i niebieskie światła na dachu wozu Chłoptasia zaczęły obracać się szybko.
– Tu Fennel. Odbiór. Charlie pochylił głowę i słuchał.
Co oni robią? – zastanowił się Heck.
Fennel skończył rozmowę i przytroczył sobie aparat do pasa.
– Chodź – powiedział. – Znaleźli go. Heckowi serce zamarło.
– Złapali go? O cholera.
– No, niezupełnie. Okazuje się, że on dotarł do zajazdu dla ciężarówek w Watertown…
– W Watertown? To siedem mil stąd.
– Próbował złapać okazję. Zgadnij dokąd. Do Bostonu. Kierowca ciężarówki odmówił, więc Hrubek poszedł pieszo na północ. Podjedziemy tam i odnajdziemy trop. O Boże, mam nadzieję, że on się już zmęczył. Bo ja nie mam ochoty tak za nim zasuwać. Nie miej takiej skwaszonej miny, Trenton. Będziesz jeszcze bogaty. On jest o jakieś pół godziny drogi stąd.
Fennel zawrócił w stronę szosy, prowadząc ze sobą suki.
– Chodź, Emil – zawołał Heck.
Pies wahał się przez chwilę, a potem powoli poszedł za panem. Widać było, że niechętnie opuszcza łąki, mimo że panuje na nich wilgoć i chłód, i że niechętnie udaje się na swoje śliskie, plastikowe siedzenie w chevro-lecie.
Usłyszawszy dobiegający ze schodów piwnicy odgłos zdecydowanie stawianych kroków – odgłos ciężkich kroków, któremu towarzyszyło podzwanianie metalu – Lis Atcheson natychmiast zrozumiała, na co się zanosi. Przeszedł ją lodowaty dreszcz.
Owen wszedł do cieplarni i popatrzył na żonę, która brała właśnie ze sterty kolejne płócienne worki.
– O Boże, nie! – szepnęła Lis.
Pokręciła głową i usiadła na ławce zrobionej z czereśniowego drewna. Owen zatrzymał się na chwilę, a potem podszedł, usiadł obok niej i zaczął zakładać jej kosmyk włosów za ucho. Robił tak zawsze, kiedy jej coś wyjaśniał – czy to sprawy związane z interesami albo z majątkiem, czy to kwestie prawne. Jednak dzisiaj nie były potrzebne żadne wyjaśnienia. Gdyż Owen nie miał już na sobie ubrania, w którym chodził do pracy. Ubrany był natomiast w ciemnozieloną koszulę i workowate spodnie w tym samym kolorze, czyli w rzeczy, które wkładał pod pomarańczowy płaszcz nieprzemakalny, kiedy wybierał się na polowanie. Na nogach miał swoje nieprzemakalne buciory, za które zapłacił mnóstwo pieniędzy.
A w rękach – strzelbę na jelenie i pistolet.
– Nie, Owen, nie możesz… Owen odłożył broń.
– Rozmawiałem przed chwilą z szeryfem. Tego świra ściga czterech ludzi. Tylko czterech, rozumiesz? A on jest już w Watertown.
– Ale to na wschód od nas. On się od nas oddala.
– To nie ma znaczenia, Lis. Zobacz tylko, jaką drogę już przebył. Jest o jakieś siedem czy osiem mil od miejsca, w którym zwiał. A ucieka przecież pieszo. On wcale nie jest oszołomiony i nie łazi jak pijany. On coś knuje.
– Ja nie chcę, żebyś ty się w to wdawał.
– Mam zamiar sprawdzić, jakie oni podejmują kroki, żeby go złapać. Mówił poważnie, zdecydowanie. Głosem jej ojca. Głosem, który działał
na nią jak hipnoza.
Mimo to Lis powiedziała:
– Nie okłamuj mnie, Owen.
Oczy Owena zwęziły się jak niegdyś oczy ojca. Patrzyły bystro. Owen uśmiechał się, ale ona mu nie dowierzała. Jej słowa wcale na niego nie podziałały. Mogła równie dobrze przemawiać do jednego z trofeów myśliwskich o szklanych oczach, które on porozwieszał na ścianach swojego gabinetu. Dotknęła jego ramienia. Przez chwilę trzymała rękę na grubym materiale. A on przykrył jej dłoń swoją.
– Nie idź – powiedziała.
Przyciągnęła go do siebie. Poczuła podniecenie. Było ono wywołane czymś więcej niż tylko wspomnieniem ich niedawnego zbliżenia. Siła, która była w Owenie, jego powaga, wyraz jego twarzy zdradzający silne pragnienie czynu – to wszystko bardzo na nią podziałało. Pocałowała go mocno, prosto w usta. Zastanawiała się, czy jej podniecenie spowodowane jest pożądaniem czy pragnieniem zatrzymania go przy sobie przez całą tę noc, pragnieniem trzymania go w ramionach, dopóki niebezpieczeństwo nie minie.
Jakiekolwiek były jej motywy, uścisk nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Owen przez chwilę ją obejmował, a potem wstał i podszedł do okna. Ona też się podniosła i stanęła za nim.
– Dlaczego się nie przyznasz? – zapytała. – Masz zamiar na niego zapolować.
Patrzyła na jego plecy i na odbicie jego twarzy w szybie. Na tej twarzy powinien był się malować głęboki niepokój. Jednak tak nie było, Owen zdawał się być bardzo spokojny.
– Nie zrobię nic niezgodnego z prawem – powiedział.
– Tak? – zapytała. – A morderstwo? Ono jest z nim zgodne?
– Morderstwo? – powtórzył ściszonym, ochrypłym głosem, odwracając się gwałtownie i wskazując ruchem głowy schody. – Czy ty nigdy nie zastanawiasz się nad tym, co mówisz? Co by było, gdyby ona cię usłyszała?
– Portia na ciebie nie doniesie. A ja mam na myśli to, że nie można przecież kogoś tak po prostu wyśledzić, dopaść i…
– Zapominasz, co zaszło w Indian Leap – odrzekł ostro. – Czasami myślę, że ja się tym bardziej przejąłem niż ty.
Lis odwróciła się. Czuła się tak, jakby Owen ją spoliczkował.
– Lis… – Owen uspokoił się szybko, krzywiąc się na myśl o własnym wybuchu. – Przepraszam. Nie miałem na myśli… Słuchaj, to nie jest człowiek. To zwierzę. Wiesz, do czego on jest zdolny. Ty wiesz to lepiej niż ktokolwiek inny. Uciekł raz, może uciec i po raz drugi – kontynuował gładko swoją argumentację. – Kiedy był w Gloucester, też się oddalił na tyle, że mógł wysłać do ciebie ten list. Kiedy się tam znajdzie następnym razem, może znowu uciec. I przyjechać tutaj…