– Złapią go dziś w nocy. I wsadzą tym razem nie do szpitala, a do więzienia.
– Nie masz racji. Jeżeli on jest wciąż niepoczytalny, to wróci do szpitala. Takie są przepisy. Lis, przecież słuchasz wiadomości. I wiesz, że szpitale są opróżniane. Słyszysz o tym codziennie. Może być tak, że za rok albo za dwa oni go wypuszczą na ulicę. I ani się zorientujemy, jak on się tu pojawi. W ogrodzie. W sypialni.
W oczach Lis pojawiły się łzy. I w tejże samej chwili Lis zdała sobie sprawę, że przegrała. Zresztą wiedziała chyba, że przegra, już wtedy, kiedy usłyszała jego kroki na schodach piwnicy. Owen nie zawsze ma rację, pomyślała, ale zawsze jest pewny siebie. On po prostu załaduje broń do samochodu i pojedzie w tę burzliwą noc na polowanie na psychopatę, uważając to za rzecz najzupełniej naturalną.
– Chcę, żebyście obydwie z Portią pojechały do Gospody. Ułożyliśmy już wystarczająco dużo worków z piaskiem.
Lis pokręciła głową.
– Lis, nalegam.
– Nie! Woda podniosła się już o dwie stopy, a nie zaczęło jeszcze padać. A co z tym miejscem koło doku, gdzie wpada strumień? Musimy tam dodać worków, tak żeby wał był wyższy o dwie stopy.
– Ja już tam skończyłem robotę. Naprawdę, ułożyłem dużo worków. Wał ma trzy stopy wysokości. Jeżeli woda podniesie się wyżej, to i tak nie będziemy mogli niczego zrobić.
– Dobrze – powiedziała Lis lodowatym tonem. – Jedź, jeżeli chcesz. Baw się w żołnierza. A ja zostaję. Muszę zresztą okleić taśmą cieplarnię.
– Daj sobie z nią spokój. Jesteśmy ubezpieczeni od zniszczeń, które spowoduje wiatr.
– Mnie nie chodzi o pieniądze. Te róże to całe moje życie. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby coś się im stało.
Usiadła znowu na ławce. Zauważyła kiedyś, że stojąc, cieszy się mniejszym autorytetem u męża, który był od niej o stopę wyższy. A siedząc, paradoksalnie, czuła się prawie mu równa.
– Nic się nie stanie. Wyleci najwyżej parę szyb.
– Słyszałeś prognozę. Wiatr ma wiać z prędkością osiemdziesięciu
mil.
Owen usiadł obok niej i ścisnął mocno jej udo. Łokciem dotykał jej piersi. Ale ona nie poczuła się tym uspokojona, tylko zagrożona. Jego bliskość sprawiała, że nie potrafiła się bronić.
– Nie mam zamiaru dyskutować na ten temat – powiedział Owen spokojnie. – Nie chcę się o was martwić. Chcę, żebyście pojechały do Gospody. Kiedy go złapią…
– Chcesz powiedzieć: kiedy ty go złapiesz.
– Kiedy go złapią, zadzwonię do was. Wrócicie obie do domu i we trójkę skończymy robotę.
– Owen, on idzie w przeciwną stronę. Oczy Owena zabłysły.
– Lis, on przebiegł siedem mil w czterdzieści pięć minut. On coś knuje. Przecież to oczywiste. Dlaczego jesteś tak cholernie uparta? W okolicy znajduje się zabójca. Zabójca-psychotyk! Zna twoje nazwisko i adres.
Lis nie odezwała się słowem. Oddychała płytko. Owen przytulił twarz do jej włosów.
– Nie pamiętasz go? – szepnął. – Nie pamiętasz procesu?
Lis podniosła wzrok i przypadkiem zauważyła patrzącego złośliwie gargulca. Przypomniało jej się, jak Hrubek nucił: „Lis-bone, Lis-bone, moja Ewa od zdrady, moja śliczna Lis-bone…"
Kiedy tak siedzieli, nagle ktoś powiedział wesoło:
– Chyba za późno na ryby, co, Owen?
Portia stała w drzwiach, przyglądając się jego ubraniu. Owen odsunął się od żony, ale nie przestał na nią patrzeć.
– Zapakuję parę rzeczy – powiedziała Lis.
– Wybierasz się dokądś? – zapytała jej siostra.
– Do Gospody – poinformował ją Owen.
– Już? Myślałam, że to jest w programie później. Wtedy, kiedy pojawi się ten świr i będzie chciał gwałcić. O, przepraszam. Chyba to było nietaktowne.
– On odszedł dalej, niż wszyscy się spodziewali. Mam zamiar pogadać z szeryfem i dowiedzieć się, co tam się robi, żeby go złapać. A wy obie pojedziecie do Gospody przy drodze.
– On nie idzie w tę stronę? – zapytała Portia.
– Nie, idzie na wschód. – Lis spojrzała na siostrę. – Ale lepiej będzie spędzić noc w Gospodzie.
– Nie mam nic przeciwko temu.
Portia wzruszyła ramionami i poszła po plecak. Lis wstała. Owen ścisnął jej udo. Co to ma znaczyć? – zastanawiała się. Dziękuję? Wygrałem? Kocham cię? Daj mi broń, kobieto?
– To nie potrwa długo. Najwyżej kilka godzin. Chodź, zamknij za mną drzwi.
Weszli do kuchni i Owen pocałował ją. Pocałunek trwał dość długo, ale ona czuła, że jego myśli wędrują już po łąkach i drogach, po których włóczyła się jego ofiara. Owen włożył pistolet do kieszeni, a strzelbę zarzucił sobie na ramię. A potem wyszedł z domu.
Lis zamknęła drzwi na dwa zamki, patrząc, jak Owen wsiada do wozu. Potem podeszła do okna i spojrzała na garaż. Czarny cherokee cofnął się
i zatrzymał na chwilę. W samochodzie było ciemno i Lis była ciekawa, czy Owen macha jej ręką. Sama podniosła dłoń.
Owen wyjechał na podjazd. Oczywiście miał rację. Wiedział o Hrube-ku więcej niż wszyscy ci profesjonaliści – policjanci, szeryfowie, lekarze. A co więcej, Lis wiedziała to wszystko co on. Wiedziała, że Hrubek nie jest nieszkodliwy, że nie łazi jak oszołomione zwierzę, że coś knuje, że w jego uszkodzonym mózgu wykluwają się jakieś plany. Wiedziała to wszystko, chociaż nie były to fakty, a przypuszczenia.
Przycisnęła na chwilę policzek do okna. Po czym odsunęła się, spojrzała na nierówne szkło z bąbelkami powietrza i uświadomiła sobie coś, o czym nigdy przedtem nie myślała, a mianowicie, że szybki zostały zrobione dwa i pół wieku temu. Jak to się stało, zastanawiała się, że to delikatne szkło przetrwało nietknięte te wszystkie niespokojne lata? Kiedy znowu spojrzała na dziedziniec, światła samochodu już znikły. Jednak ona jeszcze przez dłuższą chwilę nie odrywała wzroku od ciemnego podjazdu, z którego wyjechał cherokee jej męża.
I pomyśleć, że to ja – powiedziała sobie z niedowierzaniem – stoję tu jak żona pioniera i wypatruję oczy za mężem przemierzającym nocą pustkowie w poszukiwaniu człowieka, który zamierza mnie zabić.
Kurz, który się wzbił wokół pojazdów, opadł już, a tylne światła tych aut zniknęły za wzgórzem na wschodzie. Naokoło zapanował spokój. Chmury, które napłynęły z zachodu, przesłoniły blady księżyc wiszący nad skałą górującą ponad opustoszałą szosą.
Burza jeszcze nie nadciągnęła. Nie było wcale wiatru. I przez chwilę na tej części szosy panowała absolutna cisza.
Michael Hrubek nacisnął sobie mocniej na głowę swoją cenną irlandzką czapkę, rozgarnął trawę i wyszedł prosto na środek szosy numer 236. Włożył pistolet do plecaka.
GETO
To słowo wypłynęło przed oczy jego wyobraźni i pozostało tam przez chwilę, dziwnie wirując. Hrubek wiedział, że jest ono bardzo ważne, ale nie miał pojęcia, co znaczy. Po chwili słowo zniknęło, a jemu pozostała dojmująca świadomość jego nieobecności.
Co to znaczył – zastanawiał się. Co on ma z tym zrobić?
Stanął na asfalcie, a potem zaczął chodzić po nim w kółko, szukając w swoim skołatanym umyśle odpowiedzi na te pytania. Co znaczy GETO? Przerażony pomyślał, że to oni mieszają mu myśli. Oni – ci żołnierze, którzy przed chwilą go ścigali.
Pomyślmy. GETO
Co to może znaczyć?
Hrubek znowu spojrzał na szosę, w stronę, w którą pojechali żołnierze. Spiskowcy! Mieli psy na smyczach, które węszyły i warczały. Skurwysyny! Jeden ubrany na szaro. A drugi na niebiesko. Jeden był żołnierzem armii Konfederatów. A drugi wojsk Unii – ten, który kulał. To jego Hrubek nienawidził najbardziej.