Ten człowiek był spis-kowcem, pieprzonym żołnierzem Unii.
GETO
GETO
Powoli, myśląc o tym, jak ich wykiwał, przestał tak intensywnie nienawidzić. Znajdował się w odległości zaledwie trzydziestu stóp od żołnierzy. Trzymając pistolet z naciągniętym cynglem, kucał przycupnięty na półce skalnej nad nimi. Żołnierze weszli w trawę i znaleźli torebkę, którą tam zostawił. Trzęsąc się ze strachu, słyszał ich obce głosy, prychanie psów i szelest trawy.
Przed oczami Hrubeka znowu pojawiły się litery. GETO. Przepłynęły obok niego, a potem zniknęły.
Hrubek przypomniał sobie, jak na dachu policyjnego samochodu zaczęły się obracać kolorowe światła. W chwilę później żołnierze wrócili do samochodów i ten, który najbardziej nienawidził Hrubeka, ten chudy skurwysyn ubrany na niebiesko, ten, co kulał, wsiadł do furgonetki razem z psem. Odjechali szybko na wschód.
Hrubek pochylił się i dotknął policzkiem wilgotnego asfaltu. A potem wstał.
„Dobranoc paniom, dobranoc…"
Ten dziwny wyraz znowu do niego wrócił. GETO. Hrubek spojrzał na zachód. Ale nie widział czarnego pasa asfaltu, tylko litery, które powoli przestawały wirować i ustawiły się w szeregu. Jak grzeczne, małe żołnierzyki.
GETO 4
W głowie Hrubeka kłębiły się myśli, skomplikowane, cudowne. Hrubek zaczął iść. „Zobaczę pewnie, jak płaczecie…" GETON 4 Jest!
Tak, jest tam! Hrubek zaczął biec w tamtą stronę. Litery ustawiły się w szeregu.
GETON 47 M
Psów już nie było, spiskowców też. Tego kulejącego skurwiela, doktora Richarda, sanitariuszy, cały szpital… wszystkich wrogów pozostawił za sobą. Wykiwał ich wszystkich!
Michael Hrubek przeanalizował swoje uczucia i doszedł do wniosku, że panuje nad lękiem i że jego misja jest czymś najzupełniej oczywistym. Przystanął i położył jedną zwierzęcą czaszkę na trawie pod słupem, mrucząc pod nosem krótką modlitwę. A potem przeszedł obok zielonej tablicy, na której było napisane RIDGETON 47 MIL, zszedł z szosy w zarośla i puścił się biegiem na zachód.
Indian Leap
9
Pociera płatkiem żółtej róży o jej rozchylone wargi.
Patrzy jej w oczy. Jest o dwie stopy od niej. Wystarczająco blisko, żeby czuć zapach jej perfum. A równocześnie tak daleko, że żadne z nich – w chłodzie panującym w tym pomieszczeniu – nie czuje ciepła promieniującego z ciała drugiego. Ona wyciąga do niego rękę, ale on daje jej znak, żeby się wstrzymała. Jej ręce są posłuszne, ale za chwilę, zbuntowane, podnoszą się powoli do jej własnych ramion i rozwiązują atłasowe troczki koszuli nocnej. Troczki opadają i kremowa koszula zsuwa się. Ona jest teraz obnażona do pasa. Jego wzrok przesuwa się na jej piersi, ale on jej nie dotyka, tylko każe jej opuścić ręce wzdłuż boków. Ona posłusznie opuszcza ręce.
Z zielono-rdzawej plątaniny gałęzi i kwiatów różanych krzewów – roślin królujących w zaciemnionej cieplarni – on bierze kolejne płatki. Płatki są różowe. On, trzymając je w swoich dużych palcach, podnosi je do jej oczu, do oczu, które ona powoli zamyka. Zamknąwszy je, czuje, jak płatek ociera się o jej powieki, a potem wędruje dalej, na jej policzek. On obryso-wuje różanymi płatkami jej usta. A potem obydwa płatki wędrują po jej na wpół rozchylonych wargach.
Ona zwilża te wargi i mówi mu żartobliwie, żeby nie niszczył jej najwspanialszego kwiatu, ale on znowu kręci głową, prosząc ją bez słów, żeby milczała. Ona pochyła się i prawie jej się udaje położyć stwardniałą brodawkę na jego przedramieniu, ale on odsuwa się i znowu ich ciała się nie
dotykają. Płatek pieści jej brodę, a potem wyślizguje się z jego palców i opada, kołując, na chodnik z płytek, na którym oboje stoją. On obrywa następny z drżącego krzewu. Ona ma wciąż oczy zamknięte, a ręce spuszczone. Tak jak chciał.
Teraz on pociera muszłe jej oczu, tak delikatnie, że ona z początku nie czuje dotknięcia płatków. On przyciska pałce do zagłębień za jej uszami, a potem gładzi delikatnie kosmyk jej złotych włosów.
A potem jej ramiona – muskułarne od dźwigania ziemi takiej jak ta, z której wyrastają te różane krzewy.
A potem jej szyję. Jej głowa odchyla się w tył. Gdyby otworzyła teraz oczy – zobaczyłaby błade gwiazdy rozmyte w cętkowanym szkłe. Teraz on traci panowanie nad sobą i całuje ją pospiesznie. Płatki odpadają od jego rozpostartych palców, które chwytają ją za szyję i przyciągają. Jej oddech staje się tak gwałtowny jak jej pożądanie. On też zaczyna oddychać coraz szybciej. Ona porusza powoli głową, chcąc wyraźniej poczuć dotknięcie jego rąk. Ałe on jest szybszy i odsuwa się. Upuszcza na ziemię zmiażdżone płatki, a potem wyciąga rękę i zrywa następne z kwiatu rosnącego na kolczastej łodydze znajdującej się obok nich.
Jej oczy wciąż są zamknięte. Oczekiwanie na następne dotknięcie wzmaga w niej napięcie do granic wytrzymałości. Wreszcie to dotknięcie następuje. A ona, czując je na swoich małych piersiach, zaciska zęby i rozciąga wargi w czymś, co można by wziąć za grymas gniewu, a co naprawdę jest wyrazem pożądania. Płatki powołi przesuwają się po wypukłościach jej piersi, a ona równocześnie czuje dotknięcie jego pałców. Palce są
0 wiele bardziej szorstkie niż płatki, ale działają równie prowokująco… Coś miękkiego i coś szorstkiego. Paznokcie i płatki. Żar jego dotknięcia i chłód płytek pod nogami.
Ona czuje nacisk tak delikatny jak tchnienie oddechu. Dziwi się, że taki duży mężczyzna potrafi działać tak subtelnie. On całuje ją znowu, a jej ciało przenika ogień.
Ałe on nie ma zamiaru się spieszyć. Nacisk nasila się i słabnie, a ona otwiera oczy, błagając go wzrokiem, żeby nie przestawał. On kładzie jej palce na powiekach, a ona posłusznie zamyka oczy, słysząc dziwny dźwięk -jakby rozdzieranie materiału. Potem znowu zapada cisza, a na jej szyję
1 piersi spada chmara płatków. Płatki wypadają z jego dłoni i opadają im do stóp.
On całuje jej oczy, a ona bierze to za znak, że on chce, żeby je otworzyła. Patrzą na siebie przez chwiłę i ona zauważa, że nie wszystkie płatki opadły. Jeden został. On trzyma go między nią a sobą – trzyma ten jaskrawoczerwony owal, ten płatek róży John Armstrong. Otwiera usta i kładzie go sobie na języku, jak ksiądz rozdający komunię. Ona wyciąga ręce, obejmuje go, przyciska go do siebie. Jej dłonie zsuwają się po jego plecach w dół. On pochyla się w przód. Ich języki łączą się, ona przyciąga go coraz mocniej, czerwony płatek rozpada im się w ustach, a oni połykają jego kawałeczki, pochłaniając siebie nawzajem.
Lis Atcheson na chwilę zagubiła się we wspomnieniach, a potem otworzyła oczy i popatrzyła na kwiaty w cieplarni, słuchając równocześnie przyjemnego syczenia automatu rozpylającego wodę.
– Owen – szepnęła – och, Owen…
Postawiła na ziemi spakowaną walizkę, przeszła przez pachnącą, wilgotną cieplarnię i wyszła do wykładanego płaskimi kamieniami patio. Spojrzała na jezioro.
Czarna woda obmywała rytmicznie brzeg.
Lis, ku swemu zmartwieniu, zauważyła, że w ciągu ostatnich dwudziestu minut poziom wody podniósł się o parę cali. Spojrzała w lewo, na tę część posiadłości, która była najniżej położona – na zagłębienie w ogrodzie za garażem, gdzie Owen położył dodatkowe worki. W tym miejscu do jeziora wpadał strumyk, a podmokły brzeg porastało sitowie. Lis nie była w stanie ocenić, jak mocny jest wał z worków, ale nie miała zbytniej ochoty iść w tamto miejsce i sprawdzać tego, bo ścieżka była wąska i śliska. Wiedziała, że Owen jest bardzo skrupulatny, i przypuszczała, że wybudował solidną tamę. To, co wzniosła ona sama – w środkowej części ogrodu – wyglądało tandetnie. Poziom wody zrównał się już z workami, na których przedtem zasnęła, co oznaczało, że do szczytu wału pozostało jeszcze tylko osiemnaście cali.