Выбрать главу

Lis poszła w stronę jeziora. Na niebie nad swoją głową nie widziała gwiazd ani nawet chmur. Niebo było płaskie i gładkie, szaroniebieskie jak skóra rekina. Lis nie potrafiłaby powiedzieć, czy chmury się przesuwają, czy nie i czy są na wysokości stu czy dziesięciu tysięcy stóp.

Spłoszył ją jakiś ruch. To skorupa dużego żółwia poruszyła się niedaleko niej, kiedy zwierzę zaczęło niezdarnie maszerować w stronę jeziora. Żółw zawzięcie zdążał do celu, przełażąc przez kamienie i korzenie zbyt wielkie dla jego krótkich nóg i ślizgając się na nich często. Dlaczego on tak się spieszy? – zastanowiła się Lis. Czy to strach przed burzą skłania go do szukania bezpiecznego schronienia w jeziorze? Ale dlaczego żółw miałby się bać deszczu? Zwierzę zsunęło się z korzenia wierzby i wpadło do wody z głośnym pluskiem. Tam, upodobniwszy się do płata nośnego samolotu, popłynęło kawałek tuż pod powierzchnią, a potem dało nurka w głębinę i zniknęło Lis z oczu. Lis patrzyła, jak woda uspokaja się i znowu staje się podobna do lekko zmarszczonego czarnego jedwabiu.

Zawróciła w stronę domu. Przechodząc przez ogród, zatrzymała się koło jednego z różanych krzewów. Były na nim kwiaty, z których jeszcze nie opadły wszystkie płatki. Pewnego razu, w dzieciństwie, postanowiła ufar-bować sobie włosy na kolor miedzi, taki jak kolor tych kwiatów – kwiatów róży Arizona grandiflora – i drogo za to zapłaciła, bo ojciec, zrobiwszy jeden ze swoich sobotnich nalotów na jej pokój, znalazł butelkę clairo-lu schowaną pod jej materacem.

Urwała jakiś kruchy kolec, a potem usunęła parę martwych płatków. Potarła sobie nimi policzek.

Horyzont na zachodzie rozświetlił szarozielony błysk. Światło zniknęło, zanim Lis zdążyła skierować wzrok w tamtą stronę.

Płatki wypadły jej z rąk.

Usłyszała, że drzwi kuchenne otwierają się i zamykają.

– Jestem gotowa – zawołała Portia. – Masz swoją walizkę?

Lis podeszła do drzwi kuchennych. Patrząc w żółte okna, powiedziała:

– Słuchaj, Portio, muszę ci powiedzieć… zmieniłam zamiar.

– Co?

Lis postawiła walizkę w kuchni tuż za drzwiami.

– Chcę skończyć układanie worków. I oklejanie cieplarni. To zajmie jakąś godzinę. Chciałabym, żebyś ze mną została, ale jeżeli wolisz jechać, to jedź. Zadzwonię po taksówkę…

Emil cierpiał, czując zapach smażonych hamburgerów i cebuli, ale znał mores, więc siedział, nie ruszając się z miejsca.

Trenton Heck też spojrzał tęsknie w stronę baru. Miał ogromną ochotę na cheeseburgera, jednak zignorował smakowite zapachy, bo myślał przede wszystkim o nagrodzie. Kontynuował rozmowę z policjantem z patrolu drogowego.

– Naprawdę wyglądało na to, że on chce się dostać do Bostonu? – zapytał.

– Tak mówił ten kierowca. Ten świr truł coś, że Boston to kolebka naszego kraju, czy coś takiego.

– On studiował historię – wtrącił Fennel, podchodząc do nich. Heck, zdziwiony, podniósł głowę.

– Tak. Tak słyszałem.

– On studiował na wyższej uczelni?

Heck, który zaliczył tylko jedenaście godzin zajęć na niższym kursie, poczuł się bardzo źle.

– Tylko przez jeden rok, bo potem zaczął świrować. Ale w ciągu tego roku miał dobre stopnie.

– Niesamowite, dobre stopnie…

Heck przestał myśleć o sobie i zapytał policjanta, czy nie mógłby poprosić tamtego kierowcę, żeby na chwilę wysiadł.

– On już pojechał.

– Pojechali Nie kazał mu pan poczekać?

Policjant wzruszył ramionami, patrząc cywilowi spokojnie w oczy.

– Tu chodzi o ucieczkę, a nie o aresztowanie. Zapisałem jego nazwisko i adres. Myślałem, że on nie musi tu zostawać i zeznawać jako świadek.

– Adres nic nam nie pomoże – mruknął Heck do Fennela. – Bo co niby mamy zrobić? Posłać mu pocztówkę?

– Ja zadałem mu sporo pytań – powiedział policjant.

Heck zdjął Emilowi uprząż do tropienia. Policjant wyglądał na młodszego od Chłoptasia i na najniższego rangą. Drogówka miała oddzielny budżet i rzadko kiedy zwalniano z niej kogokolwiek. Heck też mógł pójść do nich. Ale wolał zwalczać prawdziwą przestępczość.

– Co on miał na sobie?

– Kombinezon. Długie buty. Koszulę roboczą. Tweedową czapkę.

– Nie miał kurtki?

– Chyba nie.

– Pił?

– Kierowca nic o tym nie wspomniał. Aja o to nie pytałem. Nie uważałem, że trzeba.

– Miał coś przy sobie? – pytał dalej Heck. – Torbę? Broń? Kij? Policjant spojrzał zakłopotany w notatki, a potem na Fennela, który

kiwnął głową, dając mu znak, że ma odpowiedzieć.

– Właściwie to nie wiem.

– Groził czymś kierowcy?

– Nie. Tylko wyglądał na przygłupa. Tak mówił kierowca. Heck mruknął coś zniechęcony. A potem powiedział:

– Aha, jeszcze jedno: ile on może mieć wzrostu?

– Kierowca mówił, że ze sześć stóp i pięć albo sześć cali. A waży ze trzysta pięćdziesiąt funtów. Tyle co zapaśnik wagi ciężkiej. Nogi ma jak półtusze wołowe.

– Półtusze wołowe, no, no. – Heck spojrzał w ciemność na wschodzie.

– Czy da się go tropić? – spytał Fennel.

– Raczej tak. Ale wolałbym, żeby popadało.

Nic lepiej nie wydobywało utajonego zapachu niż delikatna mgiełka.

– Jeżeli wierzyć specom od pogody, to wkrótce deszczu będzie aż za dużo.

Heck nałożył Emilowi uprząż do tropienia i przypomniał zarówno jemu jak i sukom zapach Hrubeka, podsuwając im pod nosy jego spodenki.

– Szukaj! Szukaj!

Emil ruszył poboczem drogi. Heck odwijał ciemnoczerwoną linkę aż do chwili, gdy wyczuł pod palcami węzeł oznaczający, że ma ona już długość dwudziestu stóp. A potem ruszył za psem. Nie uszli jeszcze pięćdziesięciu stóp, kiedy Emil skręcił i zaczął iść w stronę nieoświetlonego, znajdującego się w opłakanym stanie domu, który stał w zarośniętym ogrodzie. Była to niesamowita budowla z zapadniętym dachem z gontów przypominających stare wężowe łuski. W jej oknie widniał napis: Sklep myśliwski. Preparuję jelenie. Kupuję i sprzedaję skóry. I pstrągi.

– Jak myślisz, czy on tam jest? – Chłoptaś z niepokojem popatrzył w ciemne okna.

– Trudno powiedzieć. Tutaj są martwe zwierzęta, a to może zmylić nawet Emila.

Heck i Fennel podprowadzili psy do krzywego płotu i przywiązali je do niego. Obaj wyjęli broń i równocześnie ją załadowali. „O Boże, żebym tylko znowu nie dostał kulki – pomyślał Heck. – Bo tym razem nie jestem ubezpieczony." Ale tak naprawdę to nie chodziło mu o rachunek, jaki musiałby zapłacić za leczenie w szpitalu, tylko o to, że nie chciał, żeby kula znów rozorała mu ciało.

– Słuchaj, Trent, nie musisz tego robić.

– Sądząc po opisie tego świra, jestem ci potrzebny.

Fennel kiwnął głową, zgadzając się z nim, a potem dał znak Chłopta-siowi, żeby obszedł budynek i podszedł do niego od tyłu. A sam z Heckiem wszedł po cichu na frontową werandę. Heck popatrzył na Fennela, a ten wzruszył ramionami i zapukał do drzwi. Nie było odpowiedzi. Heck pochylił się w przód, chcąc zajrzeć do środka przez brudne okno. Nagle odskoczył.

– O Jezu! – krzyknął piskliwym głosem.

Fennel wycelował swojego glocka w okno. Zmrużył oczy. A potem roześmiał się. O sześć cali od niego, widoczny przez zabłocone szkło, stał na tylnych łapach czarny niedźwiedź i wpatrywał się w nich z wściekłością martwymi oczami.