– Cholera – powiedział Heck tonem pełnym szacunku. – A to skurwysyn. Mało się nie zeszczałem w spodnie.
Fennel wskazał tabliczkę tkwiącą za szybą drugiego okna: Zamknięte od 1-15 listopada. Darzbór.
– Ten facet obwieszcza wszem i wobec, że wyjeżdża! Nie boi się włamywaczy!
– Postawił na straży niedźwiedzia.
Heck z podziwem przyglądał się zwierzakowi:
– Gdybym ja miał kraść, to ukradłbym najpierw właśnie jego.
A potem znaleźli drzwi, które Hrubek otworzył kopniakiem. Weszli ostrożnie do środka, ubezpieczając się nawzajem. Odkryli ślady szaleńca, ale było dla nich jasne, że jego samego nie ma w sklepie. Włożyli więc pistolety do olstrów i wyszli na zewnątrz. Fennel kazał Chłoptasiowi skontaktować się z Havershamem i powiedzieć mu, gdzie są, a także poinformować, że Hrubek najprawdopodobniej zmierza do Bostonu.
Już mieli pójść wzdłuż szosy, kiedy Chłoptaś zawołał:
– Chwileczkę, Charlie! Jest coś, co powinniście zobaczyć.
Heck i Fennel kazali psom usiąść, a potem obeszli budynek i podeszli do miejsca, w którym stał młody policjant z ręką na pistolecie.
– Popatrzcie tam.
Wskazywał szopę. Na klepisku w szopie, tuż za drzwiami, była krew.
– Jezu!
Heck znowu wyciągnął walthera. I znów go odbezpieczył.
A potem wszedł do szopy. Było w niej mnóstwo rupieci: szlauchów, skrzynek, czaszek zwierzęcych, kości, połamanych mebli, zardzewiałych narzędzi, części samochodowych.
– Sprawdź tam… O, tutaj mamy szopa.
Fennel oświetlił latarką bezwładne ciało zwierzęcia.
– Myślisz, że to on go wykończył? Ale po co?
– Cholera – szepnął przerażony Heck.
Patrzył jednak nie na martwego szopa, tylko na belkę pod sufitem, z której zwisało kilka sprężynowych pułapek na zwierzęta. Takich dużych pułapek, które z łatwością mogły pomieścić lisa albo borsuka, albo szopa, i które mogły zamknąć się na szyi każdego z tych zwierząt.
Albo na nodze psa.
Heck nie był przerażony widokiem samych pułapek, tylko widokiem trzech pustych kołków, na których przypuszczalnie do niedawna też wisia-
ły pułapki. Pod tymi kołkami, na klepisku znajdowało się kilka krwawych śladów butów.
– Czy twoje suki podchodzą bardzo blisko?
– Nie wtedy, kiedy tropią. A Emil?
– Emil jest ostrożny, jeżeli zapach jest świeży. Będziemy musieli skrócić linki i trzymać psy przy sobie. Cholera, jeżeli on poszedł w trawę, to będziemy się musieli czołgać. On dotrze do Bostonu, zanim my dojdziemy do granicy hrabstwa.
Wrócili na szosę i skrócili linki zgodnie z zaleceniem Hecka. On sam zostawił swojego chevroleta na parkingu dla ciężarówek pod opieką trzeciego policjanta, który został tam na wypadek, gdyby Hrubek wrócił. Chłoptaś towarzyszył Heckowi i Fennelowi, jadąc swoim samochodem z wygaszonymi reflektorami i włączonymi migaczami. Psy poczuły zapach Hrubeka i ruszyły jeszcze raz na wschód.
– Szedł środkiem szosy – zaśmiał się nerwowo Fennel. – Ten facet to naprawdę świr, i to jaki.
Heck nic nie odpowiedział. Nie był już tak radośnie podniecony jak przedtem. Zrobiło się nieprzyjemnie. Okazało się, że ten, którego ścigają, nie jest takim sobie wyrośniętym przygłupem. Trenton Heck poczuł, że robi mu się zimno – tak jak wtedy, cztery lata temu, kiedy spojrzał na coś, co uważał za gałąź kołyszącą się na wietrze, i zobaczył błysk, i poczuł ból w nodze, a asfalt skoczył w górę na spotkanie jego czoła.
– Myślisz, że on zastawił pułapki na psy? – mruknął Fennel. – Nikt by tego nie zrobił. Nikt by przecież nie chciał skrzywdzić psa.
Heck wyciągnął rękę i podniósł prawe ucho swojego psa, ucho, w którym widoczna była dziurka odpowiadająca wielkością małej kuli. Fennel aż zagwizdał z obrzydzenia, a Trenton zawołał:
– Szukaj, Emil, szukaj!
Lis stała w cieplarni i naklejała taśmę na szyby. Przypomniała sobie, jak – dwadzieścia pięć lat temu – cieplarnię szklono i jak matka, stojąc z założonymi rękami i srogą miną, pilnowała robotników. Matka często marszczyła brwi, bo uważała, że ludzie jej nie oszukają wtedy, kiedy będzie im dawała do zrozumienia, że podejrzewa, że są do tego zdolni.
Oklejając okna, Lis przesuwała się wokół dużego pomieszczenia, w którym rosły herbaciane róże we wszystkich odcieniach, a także krzewy odmiany grandiflora z krwistoczerwonymi kwiatami zwanymi John Armstrong, i w którym żółte pnące róże odmiany High Noon czepiały się stayo
romodnej kraty. Miała też białe róże zwane Iceberg i koralowe noszące nazwę Fashion. Tysiąc kwiatów, dziesięć tysięcy płatków.
Lubiła niezwykłe odcienie, mocne kolory, zwłaszcza najdelikatniejszych kwiatów.
Przypomniała sobie tysiące godzin, jakie spędziła tutaj – najpierw jako mała dziewczynka, pomagając matce, a potem sama – i wyobraziła sobie, jak wiele razy obcinała pędy, przycinała ukwiecone boczne gałązki i likwidowała słabo rosnące łodygi. Jej ręce, pokłute przez kolce i czerwone, wyszukiwały niezbyt dobrze widoczne oczka, obierały korę, a potem wsuwały gałązki w nacięcia i owijały wszystko to rafią.
Przyglądając się kilku szczepom, usłyszała za sobą jakiś dźwięk i zobaczyła Portię, która grzebała w pudle stojącym na podłodze. Portia zdjęła już z siebie ubranie, w którym paradowała po Manhattanie, i przyznawszy wreszcie, że znajduje się na wsi w Massachusetts, przyjęła propozycję Lis i włożyła dżinsy, sweter i sportowe buty. Lis zapragnęła jeszcze raz podziękować jej za to, że została. Ale Portia nie potrzebowała wdzięczności. Wzięła kilka rolek taśmy, powiedziała: „Za dużo tu tych cholernych okien" i zniknęła.
Zatupała po schodach jak nastolatka biegnąca do telefonu.
Lis nagle uświadomiła sobie, że w cieplarni pali się światło. Owen zapalił jeden rząd lamp, kiedy szukał płóciennych worków. Lis zgasiła je teraz. Szanowała cykl dobowy roślin. Sama zresztą też, kiedy to było możliwe, unikała budzików. Uważała, że rytm ciała ludzkiego związany jest z pulsem duszy i że rośliny pod tym względem nie różnią się od ludzi. Z szacunku dla nich Lis zainstalowała nie tylko pięćset lamp dających sztuczne światło słoneczne w pochmurne dni, ale także słabo świecące niebieskie i zielone żarówki na godziny nocne. Przy ich świetle jej kwiaty mogły spać (gdyż wierzyła, że rośliny śpią), a równocześnie dzięki nim cieplarnia była oświetlona.
W tej cieplarni Ruth UAuberget umieściła pewną liczbę staromodnych grzejników, ale te nigdy dobrze nie działały. Wyglądało na to, że Ruth przerażały wynalazki techniczne i że wolała ona pozwolić naturze i losowi decydować o tym, czy jej róże mają mieć się dobrze, czy zwiędnąć. Jej córka natomiast przyjmowała inną postawę. „Żyjemy w końcu w wieku komputerów" – powiedziała sobie i wyposażyła cieplarnię w elektroniczne urządzenie, dzięki któremu nawet w najchłodniejsze noce temperatura wewnątrz przekraczała sześćdziesiąt dwa stopnie Fahrenheita. Założyła też na dachu zautomatyzowane urządzenia wentylacyjne, a na szybach od strony południowej żaluzje (ponieważ słońce mogło być tak samo szkodliwe jak mróz).
W jednym końcu pomieszczenia liczącego trzydzieści pięć stóp długości i dwadzieścia szerokości znajdowały się sadzonki i młode krzewy. W drugim były grządki z wyrośniętymi krzewami i miejsce, gdzie następowało rozkrzewianie. Pod sadzonkami wiły się kable ogrzewające ziemię, a wody dostarczały szlauchy i skomplikowany system irygacyjny. W przyległym do cieplarni pomieszczeniu na doniczki i w szopie podłoga była betonowa, a w samej cieplarni znajdował się żwir, wśród którego wiła się ścieżka wyłożona płytkami zastępującymi znajdujący się tu kiedyś beton. Płytki były zielonobłękitne. Lis wybrała właśnie takie, żeby jej przypominały nieistniejącą jeszcze różę-krzyżówkę mającą nosić nazwę L'Au-berget. Wyhodowanie tej róży było jej ambicją. Chciała, żeby kwiat miał świetlisty błękitnozielonkawy kolor i żeby roślina nazwana była jej nazwiskiem.