Krzyżowanie róż w celu otrzymania tej właśnie rośliny było dla niej szczególnie pociągające, gdyż inni hodowcy zapewniali ją, że uzyskanie takiego nieuchwytnego koloru jest niemożliwe. Atrakcyjność tego przedsięwzięcia wzmagało jeszcze to, że szła pod prąd. Bo hodowcy nastawiali się obecnie na zapach i odporność na choroby. A Lis interesowały właśnie kolor i kształt – cechy ostatnio lekceważone. Rozumiejąc logicznie, zgadzała się z opinią, że wyhodowanie takiej krzyżówki będzie bardzo trudne. Z drugiej jednak strony, była romantyczką, jak wszyscy miłośnicy róż, i niełatwo się zrażała. Eksperymentowała więc z pewną liczbą odmian żółtych i różowych i z krzyżówką herbacianą Blue Moon. Spędzała długie godziny, szczepiąc je i pielęgnując, jak gdyby uzyskanie nieuchwytnego koloru było tylko kwestią czasu.
Obcując z literaturą, Lis przekonała się, jak wielka jest siła wyobraźni. Według niej wyobraźnia była największym darem bożym, podczas gdy wszystko inne, nawet miłość, było warte tyle co jakaś wzmianka pochwalna. Kwiaty natomiast nauczyły ją czegoś jeszcze ważniejszego, a mianowicie tegOs że piękno trwa, że pączki rozwijają się, rosną, pękają i zamieniają się w kwiaty, których płatki z czasem opadają i stają się suche i szeleszczące.
W jej oczach róże nie tylko żyły, były też obdarzone cechami ludzkimi.
– Zastanówcie się tylko – mówiła swoim uczniom, których zapraszała w soboty do cieplarni na nieformalne wykłady z ogrodnictwa – zastanówcie się nad historią róż. Przywędrowały one na Zachód, do Europy i Ameryki, ze wschodu. I pomyślcie o sposobach ich hodowania. Róże rosną w skupiskach ludzkich o coraz wyższej kulturze. No, a jak się one mają do religii? Jeżeli spojrzymy na nie z tego punktu widzenia, przekonamy się, że te kwiaty przeszły rzeczy równie straszne jak my. Wcześni chrześcijanie palili je, bo miały – wybaczcie mi to wyrażenie – pogańskie pochodzenie. A potem – zgadnijcie, co się stało. Papież nawrócił je. Jeżeli dzisiaj zapytacie katolika, czego symbolem jest róża, odpowie, że oczywiście symbolem Marii. Marii-Matki, a nie Marii-ladacznicy.
Lis pokochała róże, kiedy miała jakieś dziewięć lat. Była wtedy wysoka i chuda i zwykle bawiła się z Portią w ogrodzie za domem, gdzie przebywała też przeważnie pomocnica ich matki. Ta ostatnia, sprowadzona z zagranicy opiekunka, kazała dziewczynkom zbierać dzikie kwiaty w określonych kolorach. Dziewczynki mogły iść po nie dopiero po wysłuchaniu całej litanii ostrzeżeń na temat: jeziora, węży, szerszeni, pszczół, opuszczonych studni, obcych ludzi, mężczyzn z cukierkami, i tak dalej, i tak dalej. (Te ostrzeżenia pochodziły od ich ojca, gdyż żadna pyzata, wesoła Dunka nie mogłaby postrzegać świata jako miejsca tak pełnego niebezpieczeństw).
Po wygłoszeniu takiego przemówienia, po rozbudzeniu paranoicznych uczuć w dziewczynkach, Jolanda wydawała polecenie:
– Lisbonne, ty przyniesiesz złoty kwiat. Tak, przynieś mi złoty kwiatuszek.
I dziewczynki biegły.
– Lisbonne, a teraz czerwony. Tak, czerwony… I uważaj na te, no… jak to się mówi… na ule. Portia, ty też przynieś czerwony…
Dziewczynki pędziły do lasu i wracały z kwiatami. Potem prosiły opiekunkę, żeby przycięła te kwiaty, skropiła je i ułożyła z nich bukiet, a następnie wszystkie trzy wręczały tak przygotowane dzieło sztuki Ruth LAuberget, która kiwała z uznaniem głową i dziękowała im. Zabierała potem te bukiety na probostwo, gdzie spędzała popołudnia.
Lis była bardzo dumna zarówno z ich osiągnięć estetycznych jak i z ich wspaniałomyślności, więc siedząc przy obiedzie i bojąc się pisnąć słówko, modliła się tylko o to, żeby matka opowiedziała o kwiatach ojcu albo żeby zrobiła to gadatliwa Portia. Andrew LAuberget, który gardził religią, ledwie tolerował wizyty żony w parafii Świętego Jana (żartował, że jej zaangażowanie w sprawy tej parafii jest jedynym jej grzechem). Mimo to jednak zwykle wypowiadał niezbyt zgrabną pochwałę:
– Aha. No, świetnie. Świetnie, Lisbonne. I ty, Portio, też zbierałaś kwiatki? To bardzo ładnie. Ale uważałyście na kolce i osy?
Twarz miał poważną, ale Lis była zdania, że jego ton świadczy o tym, że jest zadowolony.
– Uważałyśmy – odpowiadała.
– I pamiętajcie, nie biegajcie w wysokiej trawie. A Jolanda dobrze się wami opiekowała? Bo jak któraś złamie nogę, to może mieć złamanie otwarte i zakażenie. A potem jej nogę utną. Więc trzeba uważać. A jak tam Wielebny Dalcott? Ma zamiar złapać was do worka i zrobić z was małe członkinie kościoła episkopalnego?
– Andrew…!
– Nie, tatusiu. On ma żółte zęby, a jego koszula śmierdzi.
– Portia!
Kiedy był w dobrym humorze, Andrew LAuberget recytował Johna Donne'a albo Burnsa Och, moja mila jest jak róży pąk…*
Lis w skrytości ducha wierzyła, że te bukiety, które ofiarowywała matce, zainspirowały matkę do wybudowania cieplarni i do hodowania przez cały rok róż.
Kiedy ojciec był zły i kiedy wierzbowa witka nieubłaganie spadała na jej wypięte pośladki, Lis myślała o kwiatach. Obraz pomarańczowej krzyżówki zdawał się jakimś cudem uśmierzać ból.
Teraz Lis popatrzyła przez pocętkowane okno na tę właśnie wierzbę, na wierzbę, która poświęciła setki młodych pędów po to, żeby dwie córki LAubergetów wyrosły na porządne kobiety. Patrząc na nią, dostrzegała jedynie niewyraźny kształt przypominający senne widziadło. Drzewo zdawało się być tylko jaśniejszym odcieniem ciemności.
Lis zmrużyła oczy i popatrzyła w stronę jeziora. I wtedy zobaczyła na wodzie dziwny kształt.
Co to może być? – pomyślała.
* Z wiersza Roberta Burnsa „A Red, Red Rose" w tłum. Stanisława Barańczaka.
Wyszła na zewnątrz i spojrzała jeszcze raz. Miała przed sobą konfigurację kształtów, jakiej nigdy przedtem nie widziała. Po chwili zrozumiała: woda podniosła się tak bardzo, że dochodziła już do szczytu starej tamy. To, na co Lis patrzyła, było białą łódką, która zerwała się z cumy i podpłynęła do betonowej krawędzi tamy. Połowa kamienistej plaży obok tamy była niewidoczna. Po raz pierwszy od trzydziestu lat woda stała tak wysoko… Tama! Ta myśl była jak smagnięcie batem. Zupełnie zapomniała o tamie. Tama znajdowała się oczywiście w najniżej położonym miejscu w całej posiadłości. Jeżeli jezioro wyleje, to znajdujący się za tamą przepust napełni się wodą i woda zaleje ogród.
Nagle Lis przypomniała sobie, że w tamie są wrota śluzy, otwierane i zamykane za pomocą ogromnego koła. Otwarcie tych wrót powodowało, że woda kierowała się do strumienia wpadającego do rzeki Marsden. Lis przypomniała sobie też, że pewnego razu, wiele lat temu, ojciec otworzył te wrota po nagłej wiosennej odwilży. Czy te wrota jeszcze tam są? – zastanowiła się. A jeżeli tak, to czy wciąż dają się otworzyć?
Lis podeszła w stronę domu i zawołała:
– Portia?
Otworzyło się okno na pierwszym piętrze.
– Idę do tamy.
Młoda kobieta kiwnęła głową i spojrzała na niebo. – Przed chwilą był komunikat. Twierdzą, że to będzie burza dziesięciolecia.
Lis już miała zażartować, mówiąc, że Portia wybrała sobie świetną porę na wizytę. Powstrzymała się jednak. Portia zamknęła okno i wróciła do metodycznego oklejania szyb, a Lis weszła ostrożnie do przepustu, za którym była tama, i ruszyła wzdłuż kamienistego koryta strumienia.
Obydwa labradory nagle oszalały. Tropiciele równocześnie wyciągnęli broń. Heck odwiódł kurek. Wszyscy wstrzymali oddech, a potem odetchnęli z ulgą, kiedy spasiony na śmietnikach miasteczka szop odbiegł w zarośla, ciągnąc za sobą długi ogon w paski. Rozzłoszczony zwierzak przypomniał Heckowi ojca Jill, który był burmistrzem jakiegoś małego miasta.